Tytuł oryginału: KILKA WSPOMNIEŃ

Tekst z czasopisma „The Athanasian” z marca 1989 r.

 

Tych, którzy nie wiedzą, w jakim jestem wieku, a mogliby się nad tym zastanawiać – ukończyłem 71 lat. Będąc uczniem szkoły podstawowej i średniej zwykłem myśleć (jak zapewne wszyscy młodzi ludzie w owym przedziale wiekowym, zarówno wtedy, jak i teraz), że wszyscy ludzie powyżej czterdziestki to starcy. Jednak w miarę upływu lat spojrzenie na kwestię wieku stopniowo zmienia się – podobnie jak spojrzenie na wiele innych spraw. Osobę, powiedzmy, czterdziestokilkuletnią uważam za młodą, sam zaś czuję się jak ktoś w takim wieku, gdy rozmawiam z ludźmi po dziewięćdziesiątce. To tyle w sprawie owych „głębokich” komentarzy.

 

Skłonność do wracania pamięcią ku przeszłości jest charakterystyczna dla osób mniej lub bardziej zaawansowanych wiekowo i – co nie dziwi – łapię się na tym, że od czasu do czasu sam to robię. Gdy popadłem w jedną z takich zadum, przyszło mi na myśl, że mógłbym może sklecić na łamy „The Athanasian” artykuł obracający się wokół paru wspomnień z przeszłości. Tekst taki stanowiłby przynajmniej pewną odmianę – poruszałby temat inny niż typowe dla zawartości naszych stronic. Tak czy inaczej, spróbuję.

 

Dawno, dawno temu, w połowie i pod koniec lat dwudziestych dwudziestego wieku uczęszczałem do szkoły podstawowej – z konieczności: państwowej, jako że w okolicy nie było żadnej szkoły katolickiej. Gdy jednak dziś powracam do tego myślą, konstatuję, że owa szkoła państwowa była o wiele bardziej katolicka niż większość tak zwanych szkół katolickich dziś. Kilka osób spośród grona pedagogicznego była katolikami, podobnie jak dyrektor, którego syn był kapłanem. W dni nauk katechetycznych, które odbywały się w w kościele parafialnym, nasi nauczyciele stale nam o nich przypominali, abyśmy „wygodnie” o nich nie zapomnieli. Jeśli chodzi o dyscyplinę, było jej wiele – dotykała naruszających zasady – niektóre z nich (niewłaściwe odzienie, żucie gumy, nieuwaga etc.) uważane obecnie za nic nie znaczące w większość szkół państwowych i wielu „katolickich”. A jeśli podówczas zostałeś z jakiegokolwiek powodu ukarany przez dyrektora lub któregoś z nauczycieli, i zdarzyło się tak nieszczęśliwie, że dowiedzieli się o tym twoi rodzice, z dużą dozą prawdopodobieństwa w domu czekała cię za to samo przewinienie kolejna kara (zwykle cielesna). Tak przynajmniej było bez wątpienia w moim przypadku. Jeśli w szkole lub poza nią ktoś upoważniony przywoływał mnie do porządku, było sprawą przesądzoną, przynajmniej dla moich rodziców, że ponoszę winę i zasługuję na karę taką, jaką otrzymałem – i na tym sprawa się kończyła. Tak, moi rodzice byli surowi, i jakże często przez lata całe dziękowałem za to Panu Bogu.

 

Ponieważ moje nastoletniość przypadła na czasy Wielkiego Kryzysu u początku lat trzydziestych, odnoszę wrażenie, iż, podobnie jak niezliczeni inni chłopcy oraz dziewczęta żyjący w owym czasie, z dużą dozą prawdopodobieństwa określono by mnie wedle dzisiejszych standardów światowych mianem młodzieńca „ubogiego” czy też „wykluczonego”. Moi rodzice, tak jak niezliczeni inni ludzie w tamtym okresie, stali się pod wieloma względami ofiarami kryzysu – zdołali jednak poradzić sobie, mimo że posiadali niewiele spośród tych dóbr materialnych jakie stanowią obecnie tak istotną część życia rzesz Amerykanów. Jeśli chodzi o mnie w owych młodzieńczych latach, wątpię, bym kiedykolwiek zastanawiał się głębiej nad trudami życia w takich, a nie innych okolicznościach, i najpewniej brałem te lata kryzysu za coś naturalnego. Spoglądając na nie jednak z perspektywy czasu, mam teraz świadomość, że dla niezliczonych jednostek i rodzin były one niezwykle trudne i że, w porównaniu z nimi, moi rodzice znajdowali się w lepszej sytuacji.

 

A potem nastąpiły lata seminarium – w sumie było ich trzynaście. Choć jest to wysoce nieprawdopodobne, aby większość chłopców w wieku nieco ponad dziesięciu lat miało skonkretyzowaną w jakimkolwiek stopniu koncepcję, kim chcą zostać (w sensie powołania lub drogi zawodowej), mój ojciec i matka byli najwyraźniej zdecydowani pokierować moje myśli i pragnienia w stronę kapłaństwa. Dali mi bez wątpienia bardzo wczesną sugestię dążenia w tym kierunku, zapisując mnie do niższego seminarium duchownego w wyjątkowo zaawansowanym wieku trzynastu lat. Choć wykształcenie, które otrzymałem tam w przeciągu sześciu lat, było znakomite, zdałem sobie sprawę dopiero całe lata później. Jak to zwykle bywa w życiu, często nie doceniamy dobrodziejstw, które mamy do dyspozycji – aż do momentu, gdy należą już do przeszłości.

 

Potem przez siedem lat uczyłem się w wyższym seminarium duchownym. W moim przypadku było to seminarium sulpicjan na Katolickim Uniwersytecie w Waszyngtonie, D.C. Przygotowywanie kandydatów do kapłaństwa stanowiło główne zadanie ojców sulpicjan; wywiązywali się z niego jak zawodowcy. To byli naprawdę ludzie Boży; ich duchowość, ich oddanie Prawdzie nie mogły nie wywrzeć głębokiego i trwałego wrażenia na powierzonych sobie młodych ludziach. Panujące w seminarium zasady były surowe, dyscyplina zaś stanowiła bardzo istotną część kształcenia. Innymi słowy, ojcowie sulpicjanie, jak powiedzielibyśmy współczesnym językiem, mieli jasno określoną metodę wychowawczą.

 

Cóż za uderzająca różnica między moim seminarium a tymi posoborowymi klubami dla śmietanki towarzyskiej, które uchodzą dziś za seminaria, a w których (przynajmniej w niektórych) dyscyplina to farsa, homoseksualizm toleruje się, jeśli nie wręcz aprobuje, życie duchowe umiera, plan zajęć w większej części przypomina ten z uniwersytetu świeckiego itd. (Wedle mojej wiedzy w niektórych spośród tych seminariów pozwala się na randkowanie; jakiś czas temu czytałem zaś, że w jednym z nich funkcjonował jako tamtejsza atrakcja bar – chętnie odwiedzany przez homoseksualistów!). Cóż, bądźmy przynajmniej wdzięczni Panu Bogu, że Kościół soborowy i jego „seminaria” nie są rzymskokatolickie.

 

Większość moich zajęć z filozofii i teologii odbywała się na samym Uniwersytecie Katolickim, który w owych latach (1937–1944) był naprawdę katolicki. Spośród wielu wspaniałych profesorów, którzy tam wykładali (wszyscy byli księżmi), chciałbym wspomnieć w szczególności jednego: ojca Francisa J. Connella, redemptorystę. Jeśli miałbym wskazać tylko jednego kapłana, który wywarł na mnie największy wpływ i którego darzyłem głębokim szacunkiem, byłby to ojciec Connell. Choć był szeroko znany jako autorytet (być może największy) w dziedzinie teologii moralnej w latach czterdziestych i pięćdziesiątych; choć był doskonałym nauczycielem (w którego zajęciach z teologii moralnej miałem przez cztery lata szczęście uczestniczyć); choć powszechnie szanowano go i kochano, wspominam o nim głównie z jednego powodu, a jest on następujący: o. Connell był jednym z najskromniejszych ludzi, jakich kiedykolwiek znałem. Mówi się, że nie wszyscy skromni ludzie są wielcy, ale wszyscy naprawdę wielcy ludzie są skromni. Jeśli o. Franciszka Connella można opisać jako wspaniałego kapłana – a tak bym go opisał – musiał być zatem prawdziwie wielki, ponieważ cechował się tak wielką skromnością.

 

Znacznie słynniejszym kapłanem spośród grona pedagogicznego Uniwersytetu Katolickiego był w owych czasach Monsignor (później biskup i arcybiskup) Fulton J. Sheen. Z pewnością Kościół rzymskokatolicki w naszym kraju nie miał nigdy bardziej elokwentnego i wpływowego rzecznika przeciw komunizmowi. Jakże to smutne, że nawet on stał się ofiarą soboru watykańskiego drugiego – uderzający to przykład wpływu, jaki na człowieka może mieć podstępna indoktrynacja i subtelne pranie mózgu, do jakiego doszło w przebiegu owego niesławnego soboru.

 

We wczesnych latach mojego kapłaństwa mocno zainteresowałem się zagadnieniem komunizmu i coraz bardziej zatroskany nieprzerwanym postępem, jaki czynił na drodze ku swemu ostatecznemu celowi światowej dominacji (cel, jakiego nigdy się nie wyrzekł). Byłem sprawą zagrożenia ze strony komunizmu zatroskany już wtedy (na początku lat pięćdziesiątych) tak bardzo, że przypominam sobie, jak skontaktowałem się z Louisem Budenzem i zaangażowałem go do wygłoszenia serii dziesięciu cotygodniowych wykładów na temat „Technik komunizmu” w parafii, w której ówcześnie posługiwałem. [Nazwisko Louisa Budenza będzie prawdopodobnie znane bardziej zaawansowanym wiekowo czytelnikom niniejszego artykułu. Był on komunistą i przez kilka lat pełnił funkcję redaktora prowadzącego (komunistycznej) gazety „Daily Worker”, najbardziej znanej publikacji czerwonych w owym czasie. W roku 1945 zerwał całkowicie z Partią Komunistyczną i albo został rzymskim katolikiem (nigdy nim wcześniej nie będąc) albo powrócił do Wiary, którą porzucił w młodości. Tak czy inaczej, był rzymskim katolikiem, gdy się z nim poznajomiłem]. Seria wspomnianych wyżej wykładów okazała się prawdziwie kształcąca w zakresie straszliwej prawdy na temat komunizmu; wygłaszał je zaś człowiek, który znał go tak dogłębnie. Jak dobrze to pamiętam! – a działo się to jakieś 35 lat temu – Louis Budenz przy niejednej okazji mówił: „«New York Times» to pas transmisyjny Partii Komunistycznej”. Tym, czym „Times” był wtedy, pozostaje do dziś.

 

W jednej z parafii, w której posługiwałem jako stosunkowo młody ksiądz, spotkałem wartego wzmianki parafianina nazwiskiem William F. Buckley Jr. W czasie, gdy go znałem (pod koniec lat pięćdziesiątych), naprawdę sądziłem, że pewnego dnia stanie się on wybitnym przywódcą walczącym po stronie antykomunistów. Wydawał mi się ówcześnie twardym antykomunistą z potencjałem do stania się liderem. Wraz z upływem czasu moje wielkie oczekiwania względem p. Buckley’a stopniowo słabły. Cokolwiek można dziś o nim powiedzieć, to to, że z pewnością nie wyróżnia się jako elokwentny i wojowniczy antykomunista. W istocie jest członkiem Rady Stosunków Zagranicznych (Council on Foreign Relations), organizacji, w której doprawdy trudno byłoby doszukać się zdecydowanych antykomunistów.

 

W latach czterdziestych i pięćdziesiątych (aż do śmierci papieża Piusa XII) co najmniej znacząca większość biskupów i kapłanów Kościoła w naszym kraju wciąż wyznawała wiarę rzymskokatolicką i prezentowała postawę w większym lub mniejszym stopniu antykomunistyczną. Och, od czasu do czasu widać było oznaki (w paru innych krajach liczniejsze niż w USA), że wrogowie stopniowo penetrują i osłabiają Kościół; nie stanowiło to jednak wiedzy publicznej  i na pierwszy rzut oka wyglądało na to, że Kościół działa mniej więcej tak samo, jak zwykle. Choć wrogowie penetrujący i osłabiający Kościół bez wątpienia działali w ukryciu na długo przed soborem watykańskim drugim, dopiero z chwilą jego rozpoczęcia ich nikczemne intrygi zaczęły wychodzić na jaw. Od tej chwili to, co po ludzku określilibyśmy mianem tragedii, która dotknęła Kościół, to straszliwa historia, którą jedynie bardzo wyjątkowy człowiek byłby w stanie przewidzieć na lata wcześniej – chyba że chodziłoby o jednego z głównych orędowników owego niszczycielskiego spisku. Aby oddać szatanowi i jego poplecznikom (wolnomularzom, komunistom, świeckim humanistom etc.) sprawiedliwość, trzeba stwierdzić, że dokonali swego dzieła po mistrzowsku. Niecne wysiłki udawało im się dotychczas zdumiewająco skutecznie realizować i wszystko wskazuje obecnie na to, że będzie tak nadal.

 

Jako że niniejszy artykuł jest już wystarczająco długi, zakończę go w tym miejscu po prostu pewną „niezbyt błyskotliwą” obserwacją: mówi się, że doświadczenie jest najlepszym nauczycielem. Gdybyśmy tylko w młodym wieku posiadali przenikliwość, wiedzę praktyczną i zdrowy rozsądek, których stopniowo nabywamy w miarę upływu lat wskutek w ramach doświadczenia życiowego – jakże inne byłoby pod wielu względami nasze życie i o ileż mniejszej liczby spraw z przeszłości musielibyśmy żałować. Nic nie zastąpi doświadczenia, a zrozumieć tę prawdę pozwala jedynie wystarczająco długie życie.

 

Tłum. F. Zagurski