JAK TO SIĘ STAŁO, ŻE WIERNYCH (KAPŁANÓW ORAZ ŚWIECKICH) NIE STAŁO? Ks. Franciszek Fenton wspomina ewolucję swego własnego stanowiska na temat stanu Kościoła po soborze watykańskim drugim oraz zastanawia się, dlaczego tak niewielu amerykańskich duchownych wystąpiło czynnie w obronie Wiary nieskażonej błędami modernizmu.
JACY BYLI TRADYCJONALIŚCI CZTERDZIEŚCI LAT TEMU? PEŁNI WERWY, ODDANI SPRAWIE, SKŁONNI DO POŚWIĘCEŃ (bo niektórzy znający jeszcze z autopsji Kościół przedsoborowy?), PŁONĄCY ZAPAŁEM PRZYWRÓCENIA ŚWIATU ŚWIĘTOŚCI I KATOLICKICH WZORCÓW? Skądże znowu? Co za pomysł? Byli tacy, jak my. I to jest wobec nich, a jeszcze bardziej wobec nas – nie oszukujmy się – akt oskarżenia.
* Artykuł z czasopisma „The Athanasian” z 1 czerwca 1984;
tytuł oryginału: PRZYGNĘBIAJĄCE, ALE PRAWDZIWE
Szesnaście lat temu, w roku 1968, zrezygnowałem z probostwa w mieście i diecezji Bridgeport w stanie Connecticut. Pierwszorzędną przyczyną owej decyzji była możliwość uzyskania dużo większej ilości czasu dla czynienia coraz większych wysiłków w zakresie czynnej walki z komunizmem oraz ujawnianie, zgodnie z moją najlepszą wiedzą, coraz bardziej niepokojących objawów zainfekowania nim mojego Kościoła oraz mojego kraju. Pod koniec lat sześćdziesiątych miałem pełną świadomość, że Kościół rzymskokatolicki od dawna przestał opierać się komunizmowi i w coraz większym stopniu stawał się jego współtowarzyszem. Znając aż za dobrze diaboliczną naturę komunizmu, najzwyczajniej w świecie nie mogłem akceptować ani uczestniczyć w takiej współpracy; w umysł głęboko zapadły mi słowa papieża Piusa XI: „Komunizm jest ze swej natury złem i nikomu, kto pragnie chronić cywilizację chrześcijańską, nie wolno z nim współpracować w jakimkolwiek przedsięwzięciu”. I stało się tak, że otrzymałem czas i sposobność mieć swój udział w walce z komunizmem – na różne sposoby, w szczególności poprzez publikowanie artykułów oraz wygłaszanie setek wykładów na terenie całych Stanów Zjednoczonych. Sprzeciwiać się i demaskować wojujący ateizm wyglądało mi na zadanie bardzo właściwe dla kapłana, choć ledwie kilku amerykańskich księży zdawało się kiedykolwiek podzielać moje przekonanie. (Dopiero ostatnimi laty, szczerze to przyznaję, zdałem sobie w pełni sprawę, że wolnomularstwo stanowi w każdym calu zło tak wielkie jak komunizm).
Chociaż nigdy nie odprawiłem „mszy” Novus Ordo – od kiedy jeszcze pod koniec lat 60. zacząłem podejrzewać, że nie jest to prawdziwa Msza; niemniej jednak, jak zaznaczyłem wyżej, pierwotnie to nie ze względu na „nową mszę” wystąpiłem (z powodzeniem) o zwolnienie mnie z obowiązków proboszcza. Jestem pewien, że w owym czasie nie miałem żadnych poważnych wątpliwości, iż to, co opisywano jako Kościół rzymskokatolicki faktycznie nim było. Dopiero na początku lat 70. stawało się dla mnie coraz bardziej jasne, że „Kościół” ów, choć zachował nazwę rzymskokatolickiego, przypominał jeden prawdziwy Kościół w coraz mniejszym stopniu. W którym konkretnie momencie narodził się ów niekatolicki „Kościół soborowy” – nie wiem; ostatecznie zyskałem przekonanie, że jeden prawdziwy Kościół można odnaleźć tam, gdzie on trwa: w tradycyjnym katolicyzmie – i tylko tam. W takim też niezachwianym przekonaniu trwam od jakichś dziesięciu lat. Jak często zaznaczałem na stronach naszego pisma, czymkolwiek jest Kościół soborowy, nie jest on jednym, prawdziwym, wiecznym Kościołem założonym przez Syna Bożego – i nie mogę w żaden sposób pojąć jak ktokolwiek, nie pozostając całkowicie ślepym na rzeczywistość, może twierdzić coś przeciwnego.
Skoro jednak jest to tak oczywiste, czemu zatem wedle wszelkiego prawdopodobieństwa liczba autentycznie wiernych Tradycji rzymskich katolików w skali całego kraju nie przekracza obecnie liczby parafian w Connecticut, gdzie posługiwałem w latach 1956–1960? Czy wszystkie te miliony członków Kościoła soborowego (zarówno duchowni, jak i świeccy) trwają w błędzie, jeśli chodzi o kwestię swojej przynależności do Kościoła prawdziwego? Moja odpowiedź brzmi: „Zdecydowanie tak”. Jak to możliwe? Jakimkolwiek sposobem stało się to możliwe, taka jest naga, brutalna, niemal niewiarygodna rzeczywistość; coraz bardziej opłakany rezultat stopniowego przenikania do wnętrza Kościoła wrogich mu idei, głównie masońskich i komunistycznych, oraz dokonania w nim przewrotu. Dziś obaj wspomniani wrogowie w praktycznym wymiarze sprawują nad Kościołem soborowym całkowitą kontrolę – sterują nim od najwyższego do najniższego szczebla.
Gdy jakieś 15 lat temu ruch tradycyjny zaczynał się kształtować, sądziłem, że jest kwestią krótkiego raczej czasu, by dołączyła doń znaczna liczba kapłanów i wiernych świeckich. Zdawało mi się, że w szczególności księża i biskupi pięćdziesięcio- i sześćdziesięcioletni zrozumieją tak jasno jak ja oraz kilku innych kapłanów, co dzieje się z Kościołem, i bez wahania publicznie zajmą stanowisko po stronie tradycyjnego katolicyzmu – dla zachowania Wiary. Jak mogą zgadzać się na działanie obliczone na całkowite zniszczenie Wiary, którego świadkami byli na każdym kroku, a nawet brać w nim udział? – dziwiło mnie to. Jakże się myliłem. Do dziś dnia ani jeden amerykański biskup nie opowiedział się w bezwarunkowy sposób po stronie tradycyjnej wiary rzymskokatolickiej; spośród księży zaś uczynił to jeden na tysiąc. O wielu z nich można w najlepszym przypadku powiedzieć, że są tchórzami. Co do tego, że w ich szeregach przynajmniej niektórzy są zadeklarowanymi wrogami Kościoła Chrystusowego, ludźmi oddanymi sprawie jego zniszczenia – nie ma najmniejszych wątpliwości. (Co do osób zakonnych, które bez kompromisu opowiedziały się po stronie Wiary, oceniłbym, że uczyniła to w USA nie więcej niż jedna osoba na cztery tysiące; jedną z owych rzadkich niesłychanie jednostek jest siostra Rita Lawrence z kaplicy Matki Bożej Zwycięskiej w mieście Aurora w stanie Kolorado).
Drugą najpoważniejszą przyczyną poczucia zawodu w krótkiej jak dotychczas historii ruchu tradycyjnego w USA jest żałośnie znikoma liczba tych, których można zgodnie z prawdą opisać jako tradycyjnych rzymskich katolików. Chociaż (z rozmaitych przyczyn) nigdy nie należało spodziewać się, że ich szeregi będą liczniejsze niż „reszta Izraela”, zastanawiam się, czy ktokolwiek kiedykolwiek wyobrażał sobie, że owa reszta będzie tak żałośnie mała jak dziś. Mając pełną świadomość, że żaden ruch ani przedsięwzięcie reprezentujące w kwestii zasad postawę radykalną i bezkompromisową nigdy nie przyciągnie rzesz, nie spodziewałem się, prawdę rzekłszy, aby w tym względzie los tradycyjnego katolicyzmu miał być inny – po dziś dzień jednak trudno pogodzić mi się z faktem, że spośród członków Kościoła, których dwadzieścia lat liczono w milionach, dziś tradycyjnym rzymskim katolikiem jest spośród nich mniej niż jeden na tysiąc!
Ale nawet powyższe uwagi nie dają nam pełnego obrazu sytuacji. Tradycyjny katolicyzm, jakkolwiek skromnie wypada pod względem liczby zaangażowanych weń, jest najszlachetniejszą Sprawą na ziemi, ma bez wątpienia w swoich szeregach, niemal co do uczestnika, cechujących się w najwyższym stopniu duchem apostolstwa, gotowych do największych poświęceń, najbardziej przesiąkniętych chrześcijaństwem ludzi na świecie. Oto autentyczni rzymscy katolicy – mężczyźni i kobiety, którzy, ze względu na miłość, jaką darzą nade wszystko daną im przez Boga Wiarę, stanowczo i odważnie wystąpili przeciw Kościołowi soborowemu, i którzy, gdyby okoliczności tego wymagały, z pomocą łaski Bożej walczyliby, cierpieliby, a nawet oddali życie w obronie tej właśnie Wiary. Oto materiał na męczenników. Oto śmietanka, elita rzymskiego katolicyzmu. Nieważne, jak przygnębiająco szczupłe są ich szeregi –  jakość więcej niż rekompensuje znikomą ich liczbę.
W ten właśnie sposób, o ile mnie pamięć nie myli, kształtowało się moje myślenie u początków ruchu Tradycji. Ale jego losy potoczyły się innym torem. W miarę upływu czasu stopniowo zauważałem, ku mojemu zdumieniu i wielkiemu rozczarowaniu, że „reszta”, która zachowała Wiarę, nie składa się wcale w ludzi takiego formatu i tak nieskazitelnego charakteru, jakie przypisywałem im w swojej wyobraźni. Istotnie, niektórzy charakteryzowali się opisywanymi wyżej wspaniałymi cechami, lecz stanowili wśród tradycyjnych katolików znikomy procent. Zdecydowana większość, choć niebywale zatroskana o zbawienie swoich dusz oraz dusz swoich bliskich (oraz świadoma, że tradycyjny katolicyzm to właściwa i jedyna droga osiągnięcia tego celu) przejawiali mało lub zero zainteresowania Wiarą w zakresie jej krzewienia, robienia tego, co do nich należy, by wywarła znaczący wpływ na naszych rodaków-niekatolików, czynienia tradycyjnego katolicyzmu siłą, z którą w Stanach należałoby się liczyć. Innymi słowy: owa znacząca większość tradycyjnych katolików, o których piszę, nie była i nie jest pełnymi werwy do działania, oddanymi Sprawie, gotowymi do osobistych poświęceń mężczyznami i kobietami, od których, jak sądziłem, w obecnych okolicznościach będzie się roić. Uczestniczą we Mszy, korzystają z sakramentów,


większość z nich prawdopodobnie odmawia co dzień różaniec oraz inne modlitwy – i to by było na tyle. Walczakami, wojownikami, krzyżowcami dla sprawy Wiary nie są – co to, to nie! A więc nawet wśród „reszty” stanowiącej jeden prawdziwy Kościół znajdujemy tylko znikomą liczbę tych, którzy prezentują postawę rzymskokatolicką w każdym aspekcie, i którzy, wspólnie z nielicznymi prawdziwymi kapłanami i zakonnicami, podejmują herkulesowy wysiłek zachowywania i propagowania wiary rzymskokatolickiej – reszta wśród reszty. Gdyby tylko tradycyjni rzymscy katolicy byli oddani sprawie Wiary tak żarliwie jak komuniści oddani są sprawie światowej dominacji!

Wreszcie, jakby dla zagwarantowania, że tradycyjny katolicyzm nie rozwinie się w żaden znaczący sposób, mamy owe konserwatywne wydawnictwa związane z Kościołem soborowym, spośród których najbardziej znane są „The Wanderer” i „The Remnant”. Publikacje te, w szczególności dwie wspomniane wyżej, wyrządzają niepowetowaną szkodę prawdziwej katolickiej tradycji, ponieważ neutralizują nielicznych, którzy – niepoddani ich wpływom – byliby autentycznymi rzymskimi katolikami. Wielu uważa „Remnanta” za publikację tradycyjną (sic)! Jak ktokolwiek lub jakiekolwiek wydawnictwo może być tradycyjne, stanowiąc jednocześnie część Kościoła soborowego? Ponieważ jednak artykuły dotyczące „Remnanta” i „Wanderera” pojawiły się w dwóch poprzednich numerach „The Athanasian”, nie będę szerzej omawiał tego zagadnienia. Niech wystarczy stwierdzenie, że publikacje tego typu, w szczególności zaś „The Remnant” i „The Wanderer” w znaczącym stopniu neutralizują tradycyjny katolicyzm. Gdyby nie one, liczba autentycznych rzymskich katolików byłaby, jak sądzę, znacznie większa. („The Maryfaithful”, jako tradycyjnie neutralizatorska publikacja, także zasługuje na szczególną wzmiankę).
A zatem: jak wszystko to rzutuje na stan ruchu katolickiej tradycji? Tak wielu (w istocie większość) tych, których zaliczamy do jej szeregów, pozostawia tak wiele do życzenia w zakresie zapału, wierności i oddania Wierze. Są oni tradycyjnymi katolikami o tyle, o ile usiłują prowadzić życie w harmonii z nauczaniem Kościoła. Ale ich tradycyjny katolicyzm na tym się kończy. Lwią część swego czasu i uwagi poświęcają sprawom światowym i podążaniu za tym, co nie należy do istoty rzeczy. Kochają swoją wiarę – to prawda – i bez wątpienia zgodziliby się, że to najwspanialsza rzecz w świecie – ale uchowaj Boże, by mieli zacząć czynne starania o jej propagowanie i obronę na jeden lub więcej spośród licznych sposobów, które są im dostępne. Czy trzeba zaznaczać, iż tradycyjni katolicy tego typu w żadnym niemal calu nie spełniają oczekiwań, jakie ma wobec nich w naszych bezprecedensowych okolicznościach Chrystus i Jego Kościół?
Nie mam najmniejszej wątpliwości, że straszliwy obecnie stan naszego narodu i świata, które pławią się w niemoralności, stanowi w głównej mierze rezultat (po ludzku rzecz biorąc) zmierzchu i upadku Kościoła rzymskokatolickiego. Nie będzie też żadnego zasadniczego i masowego powrotu do Boga, Jego odwiecznej prawdy i ustanowionego przezeŃ prawa moralnego, o ile i dopóki Kościół nie stanie się na powrót główną siłą na rzecz prawdy i moralności – siłą, którą powinien być. Ciężar zaś wypełnienia tego zadania (według standardów światowych przekraczającego czyjekolwiek możliwości) spoczywa niemal wyłącznie na tej grupie autentycznie zaangażowanych tradycyjnych rzymskich katolików, których usiłowałem opisać w niniejszym artykule. (Zastanawiam się, czy gdziekolwiek istnieje jakakolwiek grupa ludzi, która pod względem liczebności stanowi mniejszość mniejszą od tej, na którą składa się „reszta” wśród „reszty” tradycyjnych katolików”?). Przed żadnymi inicjatorami przedsięwzięć ani ruchami nie stoi dziś takie wyzwanie, jak przed tradycyjnymi katolikami. W jakim zakresie uda się temu wyzwaniu sprostać, zależy – zgodnie z wolą Bożą – od tego, w jakim stopniu tradycyjni rzymscy katolicy są gotowi wykazać się zaangażowaniem w zachowanie i obronę jednej, prawdziwej i wiecznej Wiary, która została im powierzona, stanowi ich najdroższy skarb na ziemi. Dosłownie miliony naszych przodków, porzucając rodziny, przyjaciół i majętności, walczyli i umierali za tę samą Wiarę. Czyż nie będziemy w stanie zrobić tego, co zrobili oni, jeśli pojawi się potrzeba? Jak moglibyśmy twierdzić, że to za dużo?
Co ostatecznie wyniknie z opłakanego (to i tak za mało powiedziane) obecnie stanu rzeczy, jeden dobry Bóg raczy wiedzieć. Niechże broni nas jednak przed tym, by posępność sytuacji, w której się znajdujemy, miała skłaniać nas do utraty ducha i rozpaczy! Tego Bóg NIE CHCE z pewnością. Niech raczej posłuży obudzeniu w każdym z nas niezachwianego postanowienia, by odtąd czynić, co w naszej mocy – zawsze i na każdy sposób – abyśmy stali się godnymi tego miana rzymskimi katolikami: wiernymi synami i córkami Kościoła; niewzruszonymi obrońcami Wiary; nieustraszonymi żołnierzami Chrystusa i Jego chwalebnej Matki-Dziewicy. Żołnierzami Chrystusa. O, jakże pilnie potrzeba ich naszemu ukochanemu Kościołowi w dzisiejszych czasach!
Tłum. Fidelis Zagurski