TEN NAJPIERWSZY, TEN BEZKOMPROMISOWY, TEN ORTODOKSYJNY
TRAJEKTORIA POWOŁANIA
Owego dnia najpoczytniejsze pismo krzyczało wiadomością: Za „obrażanie papieża” Infułat ekskomunikuje kapłana występującego przeciw postępowi. W tejże samej gazecie komentarz w artykule odredakcyjnym zawierał zwięzłe, precyzyjnie sformułowane ostrzeżenie: „Fakt zaistniałej ekskomuniki pociąga za sobą poważne konsekwencje; zmusza bowiem przede wszystkim do postawienia sobie pytania o wolność w Kościele. Czy istnieje możliwość poddawania Kościoła rzymskokatolickiego krytyce lub po prostu wyrażenia niezgody na któryś z punktów jego nauczania bez ryzykowania ekskomuniką? Całkiem niedawno inny [niż o. Arriaga] wojowniczy ksiądz-jezuita, nazwiskiem Porfirio Miranda, opublikował książkę pod tytułem Marks i Biblia, prezentując w niej bez ogródek stanowisko promarksistowskie. Arcybiskup Miguel Dario Miranda, prymas Meksyku, opatrzył w/w pracę swoim imprimatur tj. swoją aprobatą – a różnica w traktowaniu obu duchownych może, niestety, przynieść Kościołowi w Meksyku duże straty. Może pojawić się pytanie: czemu Stolica Biskupia wspiera postępowego księdza, który ogłasza się marksistą, ekskomunikuje zaś tradycjonalistę?”.
Miguel Dario kardynał Miranda, arcybiskup i prymas Meksyku, uznał sprawę za zamkniętą i nigdy już nie wracał do niej publicznie. Zgodnie ze swoim zwyczajem nie raczył udzielić odpowiedzi opinii publicznej ani nawet zbulwersowanym wiernym swej własnej archidiecezji. Ze względu na piastowanie wysokiego stanowiska kościelnego uznawał się za nieomylnego w sądach i odpornego na wszelką krytykę: „W gabinecie decyzyjnym kurii archidiecezjalnej Meksyku osiemnastego dnia grudnia roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego pierwszego” Miguel Dario Miranda złożył swój podpis pod karą suspensy a divinis, zabraniającej sprawowania funkcji kapłańskich ojcu Joaquinowi Saenz Arriadze, doktorowi filozofii i teologii, z którego trajektorią powołania kapłańskiego nie może się równać żadna we współczesnej historii Kościoła w Meksyku.
Wspomniany wyżej niesławny dekret, zamiast nagiąć naturę o. Arriagi, nękanego podówczas chorobą, stanowił dla Don Joaquina duchowy bodziec, wezwanie Opatrzności, by dać pełne świadectwo wierze – niezachwianej, twardej jak skała wierze; wierze stałej jak wiara apostołów po otrzymaniu Ducha Świętego, wierze stałej jak wiara meksykańskich męczenników, którzy głosowali swą własną krwią w plebiscycie zwanym wojną Cristeros. Ekskomunika stanowiła dla o. Arriagi jeszcze jeden sprawdzian jego kapłańskiego powołania, które odczuwał od dzieciństwa aż do kresu swoich dni – poprzez całe życie naznaczone wyższych powołaniem, naturalną tendencją do dążenia ku doskonałości. Był dobrym dzieckiem, świadomym odpowiedzialności ciążącej na nim ze względu na pochodzenie rodzinne; umiał ją podjąć aż do samego końca, ofiarując siebie Trójjedynemu Bogu oraz Matce Bożej z Guadalupe, wobec której miał wielką pobożność.
Wielce poważał członków swego rodu, „starych chrześcijan”, jak ich nazywano – tych, których pochodzenie wykluczało jakiekolwiek związki z niewiernymi. W drzewie genealogicznym o. Arriaga ma dojrzałe „ludzkie owoce”, jak arcybiskup Arciga, brat jego babci, Loreto Arcigi de Saenz, rozległej rodziny wyróżniającej się swoim pochodzeniem społecznym, wysoką inteligencją jego członków oraz niezachwianą religijnością. Obie rodziny hiszpańskiego pochodzenia: pokolenia Saenzów i de Arriagów – ci pierwsi: konserwatyści, ci drudzy: liberałowie – obie będące miłośnikami tradycji kreolskiej – wydały na świat dziesiątki zakonników i księży; niektórzy spośród nich zostali konsekrowani na biskupów, a działając na wysokich stanowiskach kościelnych zostawili nieprzemijające świadectwo swej miłości do Kościoła.
Ojciec naszego bohatera, Rafael Saenz Arciga, urodził się w roku 1863, jego matka zaś, Magdalena Arriaga Burgos de Saenz, po raz pierwszy ujrzała ten padół płaczu 29 maja 1862 roku. Oboje pochodzili z miasta Morelia. Tam pobrali się i zrodzili liczne potomstwo. Joachim, dziesiąte spośród ich trzynaściorga dzieci, został wydany na świat 12 października 1899 r.
Mały Joaquin nie miał wątpliwości co do swego powołania. Od wczesnego dzieciństwa odczuwał w sumieniu wezwanie do służby Bożej. Wspólnie z braćmi bawił się w odprawianie mszy. Miał dziesięć lat, gdy w rogu starego domu kolonialnego zbudował swój własny mały ołtarz, by pobożnie odgrywać odprawianie Mszy świętej. Wywarł na innych swój wpływ, skłaniając do uczestnictwa w „celebrze” swych młodszych braci oraz kolegę. Luis i Pablo, młodsi od Joachima, odgrywali role ministrantów. Joaquin wykorzystywał swe zdolności oratorskie w głoszonych z głowy kazaniach; usiłował też zrobić na swych słuchaczach wrażenie obrazowymi opisami piekła. Jego własna pobożność karmiła się codziennym odmawianiem Różańca świętego; ponadto zaś Joachim, nie zdając sobie z tego sprawy, dzień w dzień poznawał coraz dogłębniej naukę katolicką, której nauczała go matka.
Pod koniec dziewiętnastego wieku Morelia była miastem kwitnącym, choć nie miała żadnego przemysłu poza dwiema fabrykami włókienniczymi i bawełnianymi. Przycupnięta była w regionie skupionym na rolnictwie; 34 tysiące jej mieszkańców były „zakorzenione” w ziemi i przywiązane do lokalnych zwyczajów. Miasto zostało pierwotnie założone 18 maja 1541 r. przez pierwszego wicekróla Hiszpanii, Don Antonio de Mendozę. Kolejne pokolenia ludności kreolskiej przechowały religię oraz inwencję twórczą swoich przodków w stanie nienaruszonym.
Morelia było metropolią arcybiskupią stanu Michoacan, obejmującego diecezje Leon, Queretaro oraz Zamora. Arcybiskupem był Józef Ignacy Arciga. Mocną jak stal pobożność morelian potwierdzała obecność około dwudziestu świątyń oraz rzucających się w oczy dzieł sztuki sakralnej. Upowszechnieniu edukacji służyło kilkanaście szkół. O trosce Kościoła o zapewnienie dostępu do kultury możliwie największej liczbie osób świadczyła działalność trzech bibliotek: biblioteki Kolegium św. Mikołaja (4.000 woluminów), państwowej biblioteki stanowej (15.000) oraz biblioteki seminaryjnej (32.000 pozycji z rozmaitych czasów); nie wliczamy w to wielu dysponujących doborowym księgozbiorem bibliotek prywatnych, które dawały Morelii niezwykłą pod względem poziomu rozwoju humanistyki pozycję wśród najgłośniejszych stolic prowincjonalnych.
Jeśli chodzi o wykształcenie wyższe, istniała tylko jedna zatwierdzona przez władze uczelnia, Kolegium Św. Mikołaja de Hidalgo, oraz dwie szkoły zawodowe: medyczna oraz prawnicza. Istniało również seminarium, założone w osiemnastym wieku. Aby wypełnić lukę spowodowaną brakiem niższego seminarium duchownego, w 1902 r. założono Naukowy Instytut Najświętszego Serca Pana Jezusa celem „nauczania na sposób chrześcijański dzieci i młodzieży pochodzących z głównych klas społecznych reprezentowanych w mieście”.
W szkole owej nauczyciele prowadzili zajęcia w zakresie edukacji na poziomie ostatnich klas szkoły ponadpodstawowej, liceum, szkoły handlowej, studiów w zakresie rolnictwa oraz inżynierii. Duży wachlarz możliwości zawodowych poszerzał studentom perspektywy znalezienia pracy; posługiwali im Bracia Szkolni. Archidiecezją rządził od roku 1900 aż do swojej śmierci 11 lat później Don Atenogenes Silva y Alvarez Tostado. Jego następcą był Don Leopoldo Ruiz y Flores, który wsławił się niezbyt chlubnie jako sygnatariusz nieroztropnych „umów” między Kościołem a państwem w roku 1929.
Zaznacza się waga wpływu religijnego pokojowej i majestatycznej Morelii, w której Joaquin Saenz Arriaga spędził lata swego dzieciństwa. Uczęszczał w ramach Naukowego Instytutu Najświętszego Serca Pana Jezusa do szkoły podstawowej oraz ponadpodstawowej, uzyskując w toku nauki wybitnie wysokie oceny. Wyróżniał się wśród rówieśników swym czystej wody talentem. Nie ukończył jeszcze dziesięciu lat, a już zaczynał kolekcjonować owe przyznawane uczniom co miesiąc dyplomy uznania, które składają się na jego obraz jako ucznia. Po ukończeniu szkoły podstawowej w dniu 27 października 1912 r. Joachim otrzymał specjalny dyplom w uznaniu swych doskonałych zachowania, punktualności oraz zaangażowania.
Czując powołanie do życia zakonnego, wrażliwy nastolatek sądził, że ma zostać kartuzem; pociągało go ciche życie, a rozumienie jakie miał dla wartości umartwienia zainspirowało go do tego, by chętnie uczynił duchową ofiarę ze swego życia. Monsignor Leopold Ruiz y Flores pozwolił Joachimowi dostrzec, że Kościół potrzebuje żołnierzy gotowych do walki i skierował jego wolę w stronę Zakonu świętego Ignacego.
W wieku szesnastu lat Joaquin, świadom swego osobistego i niezbywalnego przeznaczenia, opuścił dom rodzinny. Przeciwności losu zmusiły rodzinę Arriagów to zmiany miejsca zamieszkania; mieszkali teraz w skromnym domu pod adresem Ulica Szósta numer 1 w Aldanie w Morelii. Dona Magdalena przygotowała skromny bagaż Joachima. W towarzystwie swego starszego brata, Rafaela, udał się on do portu Veracruz, gdzie wsiadł na pływający pod hiszpańską banderą statek „Buenos Aires” i zajął miejsce w drugiej klasie. W rejs wyruszył 11 sierpnia 1916 r. Na pokładzie znajdowało się sześć zakonnic z Morelii; dwie kolejne dołączyły do pasażerów podczas krótkiego postoju parowca w Hawanie na Kubie. Joachim z powodzeniem spróbował się nimi zaprzyjaźnić, jako że stanowiły one dlań symboliczny rodzaj łączności z ojczyzną przez cały czas podróży. Gdy „Buenos Aires” przycumował w Nowym Jorku, młody podróżnik wysłał do rodziców pocztówkę. Kolejnego ranka, opierając się o barierkę na pokładzie statku, Joaquin kontemplował przez długi czas widok owej współczesnej wieży Babel – tak różnej od sosnowych lasów jego ojczystej krainy.
Po opuszczeniu nowojorskiego portu nastąpiły długie dni na morzu, podczas których widoki ograniczały się do wody i nieba; aż do chwili, gdy Joaquin ujrzał wybrzeże Hiszpanii, ojczyznę swoich praprzodków. Wysiadł na ląd w Barcelonie i udał się do Loyoli, miejsca narodzin założyciela Towarzystwa Jezusowego. 15 września wkroczył tam na teren jezuickiego seminarium, urządzonego ze smakiem ogrodu wtulonego w zielone, poszarpane szczyty gór Santander. Nie przeląkł się surowej dyscypliny, której poddawano aspirujących do wstąpienia w szeregi ignacjańskiej milicji. Nauczył się, że nic nie należy do niego; wszystko jest własnością wspólnoty. Joachimowi zlecano poślednie prace – było to nowością dla chłopca przyzwyczajonego to wyśrubowanych norm towarzyskich odpowiadających statusowi jego rodziny. Trudności towarzyszące okresowi próbnemu rekompensowała pełna troski uwaga, jaką poświęcali mu pierwsi nauczyciele. W żadnej chwili jego wola nie osłabła – szedł drogą tych, którzy dali mu przykład prawdziwej pobożności.
Jeszcze zanim Joaquin wstąpił do seminarium, jego brat Luis, trzecie z kolei dziecko w rodzinie Saenz Arriaga, został wyświęcony na katolickiego kapłana. Wykształcenie odebrał w Rzymie, w Pontyfikalnym Kolegium dla Ameryki Łacińskiej; uzyskał tam doktorat z teologii; księdzem został w roku 1911. Charakteryzował się niezwykłą inteligencją i opanował siedem języków. Joaquin nie pozostawał w tyle. W procesie swojej edukacji nauczył się angielskiego, francuskiego, włoskiego, portugalskiego, nieco greki – poza tym posługiwał się, oczywiście, łaciną i hiszpańskim.
Za tragiczny można uznać fakt, że Luis, który prowadził aktywną działalność apostolską w czasie wielkiego konfliktu, podczas jednej z wizyt u potrzebujących pacjentów zaraził się tyfusem. Pozostawiająca wiele do życzenia opieka medyczna w okresie rewolucyjnego zamętu otworzyła mu bramy wieczności w kwietniu 1917 roku. Osłabione już wcześniej serce Don Rafaela, głęboko dotkniętego śmiercią syna, nie wytrzymało, i wkrótce po odejściu Luisa, 19 czerwca, jego ojciec, objęty troskliwą opieką duchową oraz cielesną, zakończył swój ziemski żywot. Zgony te, o których Joachim dowiedział się w swym położonym tysiące kilometrów od Meksyku odosobnieniu, jeszcze bardziej wzmocniły jego wolę; nie szczędząc wysiłku kontynuował swe studia; nie tracił też kontaktu z rodziną i ojczyzną, o których myślał z utęsknieniem.
W roku 1918 Joaquina wysłano do Granady, miasta o silnych historycznych związkach z Maurami i bogatej tradycji kulturalnej, by przeszedł kurs przygotowawczy do kapłaństwa. 16 września 1918 roku złożył pierwsze śluby ubóstwa, posłuszeństwa i czystości; owe pierwsze śluby u jezuitów, inaczej niż w innych zgromadzeniach, uznaje się za wieczyste. Do roku 1922 Joaquin pozostawał w Granadzie; odzyskanie jej przez katolickich monarchów doprowadziło do zjednoczenia Półwyspu Iberyjskiego pod znakiem krzyża.
W cieniu pachnącego kwiecia drzew pomarańczowych, opodal najbardziej artystycznego spośród islamskich zabytków w Hiszpanii, w Alhambrze, otoczony pięknem miejsca okalanego przez góry Sierra Nevada, młody seminarzysta ukończył kurs przygotowawczy, w trakcie którego studiował przez dwa lata literaturę oraz nauki humanistyczne. W roku 1921 rozpoczął zajęcia z filozofii, w 1923 zaś ukończył drugi rok retoryki.
Przez cały okres pobytu w Granadzie Joaquin nie zachowywał się jak odludek. Wspólnie z innymi seminarzystami odwiedzał miejsca istotne z punktu widzenia historycznego i religijnego, takie jak bazylika del Pilar w Saragossie (stamtąd wysłał pocztówkę, świadczącą o pięknej miłości do matki, mieszkającej podówczas w mieście Meksyk). W roku 1923 Joachima przeniesiono do miejscowości Sarria w prowincji Barcelona [obecnie dzielnica miasta], gdzie wstąpił do imponującego wyglądem Kolegium św. Ignacego. Tu kontynuował naukę filozofii przez kolejne dwa lata.
Miał tu do czynienia z klimatem i otoczeniem różnym od tego, jakie oferowała ciepła kraina Andaluzji. Surowy i szczery charakter Katalończyków przypomina ich kraj: kraj o surowej rzeźbie terenu i zimny.
Przygotowanie do stania się jezuitą ma charakter intensywny i zróżnicowany. Przyszli kapłani nie zostają przez wiele lat w jednym miejscu; przenosi się ich raz po raz, aby, mając do czynienia z różnymi ludźmi oraz poddani wpływowi wykształconych nauczycieli, poza poszerzaniem wiedzy nabywali większej łatwości w kontaktach oraz pewności siebie. W ostatnim liście wysłanym do matki z Barcelony (w czerwcu 1924 r.) Joachim pisze, że podczas swego pobytu w tym mieście widział kilkukrotnie króla Alfonsa XIII, królewską małżonkę, Marię Wiktorię, oraz królową-matkę, Donę Cristinę: „Dla katolików wielkie to pocieszenie” – stwierdzał – „że widzą i witają tak wspaniałego katolickiego króla, który dał tak wielkie wyrazy swej wiary i miłości do Chrystusa oraz Jego Kościoła”.
Wkrótce potem młody seminarzysta wyruszył z kolegą-klerykiem z barcelońskiego portu; ich statek kierował się do Nikaragui. Po przepłynięciu Kanału Panamskiego 2 września 1924 r. wspólnie z Józefem Bravo przybył do Granady w Republice Nikaragui. Tam skierowano ich jako nauczycieli do Środkowoamerykańskiego Kolegium Najświętszego Serca Pana Jezusa – obaj przystąpili do edukowania chłopców klas czwartych i piątych. Joaquin został również asystentem prefekta uczelni.
Pozostał w szkole przez cały rok 1925, edukując uczniów piątej klasy oraz pełniąc funkcję prefekta. Wśród towarzyszy miał rodaka, Jose Martineza Cabrerę.
Na początku marca 1926 r. Joaquin wyjechał z Nikaragui. Rektor seminarium w mieście La Libertad w Republice Salwadoru [a zatem: Zbawiciela] przysłał telegram zapraszający Joachima do odwiedzin i zawierający życzenia pomyślnej podróży. Młody jezuita stawał się znany ze swej apostolskiej żarliwości oraz zdolności intelektualnych. Nie mógł jednak spełnić życzenia ojca przełożonego salwadorskiego seminarium i zostać tam dłużej; musiał bowiem kontynuować swą podróż do Meksyku.
Tu zatrzymał się na parę miesięcy w mieście Puebla, w katolickiej szkole Najświętszego Serca Pana Jezusa. Jesienią roku 1926 znów wyruszył do Hiszpanii, gdzie w Kolegium Maksimum św. Ignacego de Loyoli (we wspomnianej już miejscowości Sarria) studiował teologię. Na początku roku 1927 udał się do Granady (tym razem hiszpańskiej); stamtąd napisał swej matce, Donie Magdalenie, że odwiedzili go przyjaciele z Meksyku, wśród nich Miguel Estrada Iturbide, który zrobił na nim wrażenie bardzo kulturalnego i inteligentnego. Matka ze swej strony poinformowała Joachima, że otrzymała list od jego krewnego, Leopolda Lary y Torresa, pierwszego biskupa Tacambaro, człowieka wielkich wpływów w trakcie religijnego konfliktu w Meksyku.
Joaquin obserwował jak w Sarii, prowincji Barcelony, jego seminaryjni koledzy, wśród nich liczni Meksykanie, byli dobrze poinformowani o tym, co dzieje się w ich ojczyźnie; ogłosił zatem inicjatywę wysyłania religijnych ulotek propagandowych: „W południowej Hiszpanii ludzi niezbyt porusza sytuacja w Meksyku; wielu nie zrozumiało jeszcze trudności doświadczanych przez Kościół w Meksyku; sądzą, że chodzi o jakieś zło dziejące się w jego wnętrzu, nie zaś o prześladowanie Kościoła. Modlitwa jest koniecznością: modlitwa ocali Meksyk przed wpadnięciem w przepaść, w stronę której kroczy”.
Przed końcem roku 1927 Joaquina wysłano do Kolegium w Woodstock w amerykańskim stanie Maryland, aby studiował dalej teologię – kierunek, z którego miał później uzyskać doktorat (podobnie jak z filozofii oraz prawa kanonicznego). Pod uzyskanymi tytułami widnieje podpis przełożonego generalnego Towarzystwa Jezusowego, rektora Pontyfikalnego Uniwersytetu Gregoriańskiego oraz sekretarzy obu tych instytucji.
Prześladowania religijne w Meksyku wzmogły się. Zbrojna obrona, jaką stosowali katolicy, domagała się chwilami heroizmu. Przed końcem listopada światową opinią publiczną wstrząsnęła wiadomość o egzekucji czterech osób: dwóch bezsprzecznie niewinnych wraz z dwójką wskazanych jako możliwi sprawcy zabójstwa generała Alvaro Obregona. Ojciec Augustyn Pro, jezuita, jego brat Humberto, wraz z Luisem Segurą Vilchisem oraz Juanem Antonio Tirado zostali z wielką ostentacją publicznie rozstrzelani na dziedzińcu Generalnego Inspektoratu Policji w samym sercu stolicy Meksyku.
Wiele wydarzeń, do których doszło ze względu na oddanie ich bohaterów sprawie chrześcijaństwa, przyczyniło się do wzmożenia religijnego zapału i wzbudziło pragnienie naśladowania u tych, którzy, podobnie jak Joaquin, przygotowywali się do świętej posługi kapłańskiej. Młody seminarzysta był dobrze poinformowany o tym, co dzieje się w jego ojczyźnie, i na miarę swoich możliwości pomagał sprawie Cristeros wysyłając informacje i dostarczając wiadomości dostępnym sobie władzom kościelnym. Prawdziwe wieści docierały do Joachima rozmaitymi kanałami, włączając w to korespondencję prowadzoną z Monsignorem Leopoldem Larą y Torresem, jednym z niewielu dostojników kościelnych, którzy, uniknąwszy policyjnych zasadzek i pozostawszy w kraju, opierał się antyklerykalnym napaściom. Nawet w chwilach największego zagrożenia nie opuścił terytorium Meksyku, wierny zadaniu pasterza: chronić swą owczarnię, której zagrażają barbarzyńcy dwudziestego wieku.
W liście datowanym na 8 lutego 1928 r., a wysłanym ze stolicy Republiki, Joaquin otrzymał dokładne wiadomości o prowadzonej przez Cristeros walce; poinformowano go też o zniszczeniu posągu Chrystusa Króla na wzgórzu Cerro del Cubilete w gminie Silao w meksykańskim stanie Guanajuato oraz nieprzerwanych aresztowaniach świeckich i duchownych za przestępstwo potajemnego odprawiania i uczestnictwa we Mszach. Czyż Joaquin mógł wyobrażać sobie, że wiele lat później sam będzie musiał odprawiać Mszę we własnych czterech ścianach, Mszę zakazaną – nie przez jawnych prześladowców Kościoła, lecz przez tych, którzy twierdzą, że posiadają mandat apostolski!?
Monsignor Lara y Torres nie przekazywał wiadomości błahych. Biskup Tacambaro wyartykułował w nadzwyczaj jasnych słowach wiedzę o tym, w jaki sposób rząd przekracza prawo. Monsignor doniósł także w innym liście o nieudanym poszukiwaniu przez policję wiceprzewodniczącego Konferencji Episkopatu, biskupa stanu San Luis Potosi, Miguela de la Mory, który rok później, gdy wznowiono bezpośrednie negocjacje między prezydentem Portesem Gilem a Monsignorem Ruizem y Floresem pod kuratelą amerykańskiego ambasadora, p. Morrowa, zostanie zmarginalizowany przez osoby odpowiedzialne za owo nieroztropne porozumienie Cristeros z rządem, które skończyło się, Bóg wie na jak długo, brakiem odbudowy autentycznie chrześcijańskiego porządku społecznego w Meksyku.
Podczas pobytu w Nikaragui Joaquin nabawił się pełzakowicy. Niezdrowe warunki klimatyczne i brak środków do życia w jego dobrowolnym więzieniu przyniosły chroniczną chorobę, która wszakże nie powstrzymała go przed kontynuowaniem studiów. W Woodstock College studiował dalej teologię, wykazując się pełnym nieustępliwości zaangażowaniem. We wrześniu złożył egzamin, a następnie powrócił do Meksyku. Pełen entuzjazmu Joachim pragnął pozostać w ojczyźnie, w której niepewny pokój hamował wybuch niezadowolenia z niezasłużonej porażki Cristeros. Konflikt religijny został rozwiązany w lipcu 1929 roku w wysoce niesatysfakcjonujący sposób; mimo to można dostrzec pewien pozytyw: zezwolono na powrót do kraju nieobecnych dostojników i przywrócenie sprawowania katolickiego kultu w kościołach. Joachimowi powierzono pracę w Kolegium św. Józefa w Guadalajarze jako nauczycielowi angielskiego oraz asystentowi bibliotekarza i prefekta.
Joaquin podjął swe nowe obowiązki w okresie stosunkowego spokoju, zaś 30 kwietnia 1930 r. w świątyni pod wezwaniem św. Filipa od Jezusa de La Casas [męczennika z Nagasaki] został wyświęcony na kapłana Kościoła katolickiego, apostolskiego i rzymskiego przez arcybiskupa Guadalajary, dra Francisco Orozco y Jimeneza. Biskup Tacambaro, Leopoldo Lara y Torres, był świadkiem tych święceń. W owej solennej ceremonii uczestniczyli również kanonik Rafael Saenz Arciga oraz duchowni i krewni księdza Joaquina Saenza Arriagi. Na fotografii upamiętniającej owo wydarzenie pojawiają się także Don Francisco, Don Leopoldo, Don Rafael, Dona Magdalena Arriage Vda. de Saenz oraz inni członkowie rodziny nowowyświęconego młodego kapłana.
Dwa dni po święceniach ojciec Saenz zrealizował najpiękniejszy ideał człowieka, spełnił swoje dziecięce marzenia. W tym samym kościele św. Filipa od Jezusa 2 maja 1930 roku odprawił swą pierwszą Mszę świętą. Podnosząc konsekrowaną Hostię oraz Kielich Zbawienia celebrans ostatecznie osiągnął swój upragniony z dawien dawna cel stania się drugim Chrystusem. Kilka dni później w prywatnym oratorium rodziny Olvera w mieście Meksyk udzielił pierwszej Komunii Świętej swym siostrzeńcom: Augustynowi, Franciszkowi oraz Rafałowi Saenz y Saenz.
Następnie wyjechał do Stanów Zjednoczonych. Gdy przybył do Teksasu, spędził kilka dni odpoczywając w Ruidoso, pięknym i położonym z zdrowej okolicy ośrodku, otoczonym górami; następnie zaś udał się na powrót do Kolegium Woodstock, by dokończyć ostatecznie studia teologiczne.
Na początku roku 1931 o. Joaquin odwiedził Uniwersytet Columbia w Nowym Jorku. Pewnego dnia, gdy towarzyszył mu x. Ford, przewodniczący Klubu Newmana na uniwersytecie, przysiadł się do nich protestancki pastor, profesor Seminarium Teologicznego Unii Protestanckiej. Rozmawiano o świętym Tomaszu, wspomniano o Suarezie; wymieniono też opinie na temat filozofii scholastycznej. Nie dało się ominąć tematu niedawno otwartego budynku Empire State Building. Pastor spytał młodego księdza, czy był już w środku; odpowiedź brzmiała: nie. „Jaka filozofia stoi zdaniem księdza za tą budowlą?” – zadał kolejne pytanie.
„Doktorze, to wielka filozofia udzielić krótkiej odpowiedzi. Za Empire State Building stoi filozofia naszych czasów: materializm, który usiłuje zdusić ducha; nowa wieża Babel, która usiłuje rzucić wyzwanie mocy Bożej”.
Protestancki duchowny zamilknął na parę chwil. Namyślił się, a następnie rzekł: „Błogosławieni wy, katolicy, którzy macie coś stałego, w co wierzycie; nam zależy na pewnym złudzeniu, które zapewni nam w życiu trochę rozrywki”.
Gdy duchowni opuścili jadalnię, o. Saenz spytał x. Forda o znaczenie słów wypowiedzianych przez profesora Seminarium Teologicznego Unii Protestanckiej. Ksiądz Ford odpowiedział, że żaden z profesorów owego seminarium nie wierzy w Jezusa, w Jego boskość: „Sądzą oni, że religia to jakaś potrzeba życiowa, kaprys człowieka, który należy zaspokoić. […] Członkowie wspólnot protestanckich pełnią w swoich zborach funkcję artystów estradowych; występami zarabiają na życie”.
Don Joaquin nabywał wiedzy i doświadczenia. Religia nigdy nie miała stać się dla niego sposobem na życie – stanowiła cel jego istnienia. Mieszkał w Poughkeepsie w stanie Nowy Jork w jezuickim nowicjacie św. Andrzeja nad rzeką Hudson. Jako utalentowany orator podjął się trudnej sztuki wdrażania szerokiej rzeszy osób w ćwiczenia duchowe. Nauki na ten temat głosił skutecznie Sługom Maryi w szkole średniej św. Franciszka Ksawerego.
Teraz nastąpiła chwila, w której ojciec Joachim miał odbyć trzeci etap probacji (odpowiednik drugiego nowicjatu, podczas którego następuje ocena życia i konkretnych doświadczeń w Towarzystwie Jezusowym – przed podjęciem kolejnych etapów); odbył go w Poughkeepsie. Ostatecznie, jako dobrze wyszkolony żołnierz milicji ignacjańskiej, sprawdziwszy już prawdziwość swego powołania i przyjrzawszy się doświadczeniom w zakonie, został wysłany z powrotem do prowincji meksykańskiej.
13 kwietnia 1932 r. otrzymał zadanie wygłoszenia homilii w trakcie uroczystości liturgicznych ku czci świętego Józefa – w tej samej świątyni, w której dwa lata wcześniej otrzymał święcenia kapłańskie. Dwa tygodnie później, z polecenia arcybiskupa, doktora i nauczyciela Francisco Orozco y Jimeneza, wygłosił serię kazań w kościele katedralnym. Stosując eleganckie i pełne emocji środki oratorskie x. Saenz zaraził słuchaczy stałością swojej wiary, wiernością Kościołowi i pobożnością Maryjną. Kazania księdza Joachima nie przypominały nudnych peanów „na cześć”, lecz stanowiły nauki ujawniające kwintesencję Ewangelii, wypowiadane z jasnością umysłu, prostotą i szczerością właściwą prawdziwemu apostołowi Chrystusa.
SPRAWDZIAN TOWARZYSTWA IGNACJAŃSKIEGO – CZY DOPRAWDY ŻADEN PROROK NIE JEST PRZYJEMNY W OJCZYŹNIE SWOJEJ?
Po opuszczeniu stanowisk kierowniczych w kongregacjach maryjnych oraz UFEC don Joaquin przystał na przeniesienie do nowego miejsca – tym razem było to miasto Puebla. Prowadzony przez jezuitów Instytut Orientu zaczął zdradzać pewne objawy upadku – nie tylko w zakresie akademickim, lecz również religijnym, a nawet społecznym. Na rektora wyznaczono o. Estebana Palomery Quiroza, SJ. Don Joaquin współpracował z nim blisko od chwili, gdy przybył do dzielnicy Angelopolis w Puebla. W kościele Ducha Świętego, znanym szerzej jako „kościół Towarzystwa” ojciec Saenz objął stanowisko dyrektora Kongregacji, w Instytucie zaś zajął się kierownictwem duchowym młodych.
W lipcu roku 1948 o. Joachim był uczestnikiem wypadku samochodowemu. Doznane przezeń obrażenia spowodowały u niego chroniczny ból pleców; nasz bohater zmuszony był skorzystać z usług Sanatorium Świętej Moniki w Mexico City; stamtąd zaś, w trosce o jak najlepszą opiekę, został przeniesiony do Sanatorium Hiszpańskiego. Ojca Joachima irytowało, że był praktycznie unieruchomiony. Do szału doprowadzała go – biorąc pod uwagę jego krewkie usposobienie oraz żywy intelekt – bierności lekarzy i pielęgniarek. W tej sytuacji przypomniał sobie wszystkie braki, małostkowość niektórych członków swojego własnego zakonu, którzy bardziej troszczyli się o swoje własne korzyści niż o chwałę Bożą. A świat pozbawionego możliwości działania o. Joaquina ograniczał się do niewielkiej przestrzeni jego sali dla pacjentów – pozbawiając go pracy jako nauczyciela. I tak „na skutek diagnozy anonimowego lekarza, pozbawionego sumienia i skrupułów” o. Rossi SJ zdecydował, że pożądane będzie, by przenieść pacjenta do sanatarium, choć tym razem do przeznaczonego dla umysłowo chorych.
Don Joaquin nie był jedynym członkiem Towarzystwa Jezusowego, który stanął w obliczu tak radykalnej procedury. O. Carlos M. Heredia, celem poświęcenia się demaskowaniu spirytystów, zmuszony był zastosować sztukę podstępu – ze względu na to współbracia zwali go szalonym. Nie cofnęli się przed szerzeniem złej famy aż do chwili, gdy przedstawił im certyfikat poczytalności. A jego sprawa nie była jedyną.
Don Joaquinowi podano środki nasenne i – śpiącego – przetransportowano do sanatorium doktora Manuela Falcona, mieszczącego się pod adresem Ixtaccihuatl Avenue 180 w dzielnicy Floryda w Mexico City. Miejsce to, choć położone blisko śródmieścia, otoczone jest szerokimi alejami, które krzyżują się w jego okolicy. Okolica jest zaś spokojna i niezbyt uczęszczana. Fasadę budynku oraz jego wnętrze utrzymano w stylu kolonialnym; jest on obszerny, wyłożony drewnem i schludny; opiekują się nim zakonnice.
Bezbronny pacjent został do sanatorium przyjęty 28 lipca. Możecie sobie, Drodzy Czytelnicy, wyobrazić, jak nieszczęśliwy czuł się z tego powodu. Uważał się za ofiarę nadużycia ze strony swoich przełożonych – hierarchów. Bezsprzecznie w ostatnich dniach o. Joachim zachowywał się z pewną dozą nerwowości i drażliwości, lecz zachowanie to nie usprawiedliwiało w żaden sposób rekacji: tego, by w sposób nagły, bez jego wiedzy (o zgodzie już nie wspominając) skierować go do szpitala dla obłąkanych. O. Joaquin czuł się nie tylko poniżony, ale stłamszony; rozumiał, że gdy skończy się przetrzymywanie go w sanatorium, może spotkać go zakaz sprawowania funkcji kapłańskich. Rozważał więc poważne konsekwencje życiowo istotnej sytuacji, w której się znalazł.
Ojciec Martinez, prowincjał jezuitów, przewidując możliwe zgorszenie, zakazał wszystkim członkom Towarzystwa odwiedzin u o. Joachima. Jedynym, który poważył się na nieposłuszeństwo tak niesprawiedliwemu poleceniu, był o. Julio Vertiz – choć uczynił to w sposób dyskretny, by uniknąć kary. Don Joaquin odmawiał poddania się badaniom oraz regułom typowym dla podobnych ośrodków zdrowia aż do momentu, gdy odwiedził go dr Luis Saenz Barroso, uznany neurolog, jego bratanek. Rozmawiali bez barier i udawania; lekarzowi udało się przekonać ojca Joachima, że jego zrozumiałe nieprzejednanie, zamiast pomagać mu, powoduje coś wprost przeciwnego: wyrządza mu szkodę; opłaci się zatem przyjąć zaistniałą sytuację i poddać wszelkim badaniom, których przeprowadzenia domagano się od niego, by udowodnić jego poczytalność.
Przebieg zdarzeń wyglądał następująco: dr Falcon, kompetentny lekarz, przebadał o. Joachima, wykonał encefalogram oraz przeprowadził inne testy kliniczne; wszystkie dały wynik: zdrowy. Z kolei, niezależnie od wyników badań fizycznych, o. Joachima poddano badaniom psychiatrycznym, by dowieść, że cierpi na paranoję – jego egzaltacja i agresja słowna miały dowodzić prawdziwości takiej diagnozy. Paranoja to zaburzenie umysłowe, które zaczyna się prostymi i jawnymi przejawami próżności, wywyższania samego siebie, a przechodzi w stan obłąkania, charakteryzujący się uporczywym trwaniem przy swoim zdaniu i nieustępliwości wobec argumentów logicznych. Nie jest niemożliwością wywołać stan paranoi u kogokolwiek – niezależnie od tego, jak zdrowy by był na umyśle – poddawszy go naciskom w postaci poniżenia, wymagania posuniętej do szaleństwa karności, surowo egzekwowanego posłuszeństwa. Domniemana paranoja don Joaquina stanowiła odpowiedni powód, by usiłować go osaczyć, „oswoić” i uczynić potulnym narzędziem w służbie enigmatycznych haseł głoszonych przez jezuitów okopanych na kluczowych stanowiskach w zakonie.
Niektórzy spośród przyjaciół o. Joachima nie opuścili go; nie brakło mu też pociechy duchowej. Odwiedzali go kapłani, świadczący o podziwie dla niego w owych dniach ciężkich doświadczeń. Gdy ów swego rodzaju areszt stał się już niesprawiedliwą i niezasłużoną kaźnią, Don Joaquin w tajemnicy wydał zatrudnionemu w sanatorium polecenie, by skontaktował się z jego siostrą imieniem Lupe i poprosił ją o interwencję. Lupe z kolei skontaktowała się z arcybiskupem dr. Luisem Marią Martinezem, bliskim przyjacielem rodziny Saenz Arriagów od czasów jego młodości; mieszkał bowiem przez pewien czas w ich domostwie w Morelii. Monsignor Martinez odwiedził o. Joaquina, którego znał od dziecka, i doprowadził do natychmiastowego wypuszczenia go z sanatorium. Don Joachim nie był obłąkany – dowiedziono tego. Jedyne coś na kształt przeprosin, jakie zostało pod jego adresem wystosowane na koniec tego koszmaru brzmiało: „doszło do niefortunnego błędu ze strony człowieka”. Jakżeż „niefortunnego” w istocie!
O. Joachim pozostał w Mexico City; przebywał w Domu Ćwiczeń Duchowych św. Franciszka Ksawerego w Coyoacan. W owej istytucji należy szukać korzeni Uniwersytetu Iberoamerykańskiego; obecnie mieszkają w nim profesorowie tej uczelni. O. Saenz spędził długie miesiące na nieprzerwanej medytacji i studiowaniu, aplikując sobie bez ustanku kolejne zdrowe dawki ćwiczeń duchowych przepisanych przez świętego założyciela Towarzystwa Jezusowego. Tylko powołanie jego rodzaju dawało mu gotowość do poświęcenia; jedynie taka wola wzmocniona wiarą; wyłącznie właściwy mu talent zdolny znoszenia przeciętności innych pozwolił mu wybaczyć i dochować wierności ślubowi posłuszeństwa tym, którzy obrazili go i usiłowali zdyskredytować go, przypisując mu irracjonalność i szaleństwo. Ostatecznie wrócił do Puebla, do swoich ukochanych kongregacji: Najświętszej Maryi Panny z Guadalupe oraz świętego Ludwika Gonzagi.
We wrześniu 1950 r. na czele grupy pielgrzymów o. Joaquin nawiedził Wieczne Miasto, gdzie miał sposobność spotkać się z ojcem świętym Piusem XII. 13 września na pokładzie samolotu firmy Iberia skreślił do swej przebywającej w Meksyku matki słowa następujące: „Dziś opuściliśmy Rzym. Widziałem ojca świętego pięć razy. Mam wiele do opowiedzenia. Wszyscy czujemy się dobrze. Wyprawa bez niespodzianek. Pozdrowienia dla wszystkich. Twój syn, Joachim”.
O. Joaquina, zainstalowanego w Puebli, zatrudniono w Instytucie Orientalnym, by wykładał tam etykę, socjologię i logikę. Publikował i kierował oficjalnym organem Instytutu – czasopismem „Forja”. Pisał artykuły odredakcyjne i część tekstów wewnątrz numerów. Był twórcą i kierownikiem projektu Ośrodka Kulturalnego Scintia, mającego wielką wagę dla akademickiego i społecznego życia miasta; w ośrodku odbywały się konferencje, koncerty oraz wszystkie inne podobnego typu wydarzenia.
O. Joachim otaczał się przyjaciółmi i uczniami, którzy poważali go i szli za jego przykładem. Wyrazem ich ciepłego stosunku do naszego bohatera był wydany na jego cześć na terenie ośrodka bankiet, który odbył się w uroczystość św. Joachima, 20 marca 1951 r. Obecni byli wybitni profesorowie, studenci oraz klerycy uczący się pod kierunkiem o. Joaquina.
Działalność o. Joachima nie ograniczała się do prowadzenia ośrodka; zajmował się także pracami Kongregacyj: szpitalami, duchową pomocą chorym, odwiedzinami u więźniów, katechizacją oraz – ze szczególną wrażliwością – religijnym nauczaniem młodych, nie tylko tych związanych z Instytutem Orientalnym. Wedle świadectw liczących się jednostek jego generacji o. Joaquin cieszył się sympatią i zaufaniem dusz powierzonych jego pieczy. Nikt pozbawiony właściwych jemu inteligencji, siły i woli nie byłby w stanie spełniać tak różnorodnych i wymagających zadań jak te, których się podjął. To naturalne, że w sytuacji obarczenia tak wielką ilością pracy, o. Joachim bywał nerwowy; ale nawet wtedy nie przestawał wypełniać zadań wyznaczonych mu przez jezuickich przełożonych.
O. Esteban J. Palomera SJ, rektor Instytutu Orientalnego, znał możliwości o. Saenza i powierzył mu zadanie pisania swoich przemówień, gdy okoliczność tego wymagała. Obdarzał go zaufaniem do momentu, gdy dwóch zawistnych ojców, Cervantes i Cavazos (dyrektor szkoły podstawowej) zaczęli podkopywać jego wizerunek. Rektor pozwolił się przekonać i pod koniec roku 1951 jego osobista animozja względem dynamicznego i nieprzejednanego profesora objawiała się już na zewnątrz.
Szkoła odzyskała dobre imię, które mocno ucierpiało zaledwie rok wcześniej. Przywrócono wykładowcom i studentom dyscyplinę i zdrowe podejście. O. Saenz, zdyscyplinowany i skuteczny, miał swój udział w tym chwilowym odrodzeniu. O. Joachim był profesorem katedr etyki, socjologii oraz logiki. Jednakże z chwilą rozejścia się dróg o. Joaquina z rektorem, Instytut „odzyskał” złą reputację. O. Palomera większą część czasu spędzał poza uczelnią. O. Cervantes, który go zastąpił, źle odnosił się do chłopców i spowodował tym zaburzenie dyscypliny. Jezuici, zamiast dawać dobry przykład, i nie mając żadnego zezwolenia z góry, uczestniczyli w grach karcianych na pieniądze organizowanych przez o. Cavazosa.
O. Saenz zaprzestał udzielać porad z zakresu kierownictwa duchowego, a na domiar złego „Maria Villar, publiczna skandalistka i grzesznica, której syn z nieprawego łoża należał do kadry jezuickiej placówki oświatowej Colegio de la Compania” i kierował imprezami charytatywnymi. Ze względu na to rozprzężenie zdarzały się gorszące przypadki braku dyscypliny, którym kapryśny rektor nie zdecydował się położyć kresu. Grono pedagogiczne charakteryzowało się różnorodnością. W szkole podstawowej młodzi nauczyciele, czując, co się szykuje i dziś jest już „normą”, traktowali dyrektora z jawną poufałością. Ten, którego sprawowane stanowisko wbiło w pychę, zaczął przejawiać zachowania skrajne, niegodnych dydaktyka z powołania. Jego surowość bywała tylko na pokaz; a niekiedy przekraczała miarę, jak wtedy, gdy pewnego razu grupa uczniów liceum ukradła ze szkoły sprawdziany wysłane tam przez Ministerstwo Oświecenia Publicznego. Ileż razy dochodziło do podobnych kradzieży, by zapewnić uczniom dobrą ocenę? Kara, z jaką musiano się liczyć w tych przypadkach, polegała zasadniczo na wyprowadzeniu złodziei w pole poprzez zmienienie pytań testowych – tak, by zneutralizować ich niedoszłą przewagę.
Cóż, gdy rektor dowiedział się o kradzieży, wpadł w gniew i nakazał, by każdy z zamieszanych w kradzież został „wyłuskany” ze swego domu i przywieziony szkolną furgonetką do domu zakonnego, nie do Instytutu, aby przesłuchać ich pojedynczo, grożąc, że zostaną oskarżeni przed władzami cywilnym o wtargnięcie na cudzy teren, zniszczenie własności oraz kradzież. Dociekliwy rektor uspokoił się nieco wciągnąwszy do protokołu zeznania przestępców, przekazane następnie Ministerstwu Edukacji. Z kolei nastąpiło żenujące publiczne przestawienie: „w obecności wszystkich uczniów, powodując niepowetowane straty w postaci naruszenia godności oskarżonych oraz ich rodzin, rektor, wygłosiwszy pełne nieodpowiedzialnych sformułowań i obraźliwe przemówienie, wyrzucił ze szkoły ponad dwudziestu chłopców – niewinnych tego, co zaszło – wśród nich doskonałych uczniów, zawsze zasługujących na najwyższe oceny”. I to o. Palomera nazywał jezuicką dyscypliną!
Reakcja w postaci pełnych goryczy skarg była natychmiastowa. Podobne opisanemu wyżej postępowanie raniło ofiary i wywoływało strach wszystkich związanych w jakikolwiek sposób z Instytutem Orientalnym i spowodowało, że z góry przypisywano złe intencje zatrudnionym tam nauczycielom: zarówno duchownym, jak i świeckim.
W mieście takim jak Puebla zawsze łatwo było spotkać każdą osobę publiczną: urzędników, przedstawicieli wolnych zawodów, nauczycieli, policjantów itd. Jezuici nabyli do użytku szkolnego ciężarówkę, którą wspomniani wyżej dżentelmeni udawali się na przejażdżki – niezwykle irytowało to o. Saenza, który, powiadomiony o płynących z zewnątrz słowach krytyki pod adresem jego ukochanego Towarzystwa, doniósł o wszystkim rektorowi. Obaj wdali się w gorącą dyskusję, która żadnemu z uczestników nie przyniosła satysfakcjonującego rezultatu.
Z kolei o. Joachim poprosił telefonicznie o pozwolenie, by udać się do jezuickiego seminarium w San Cayetano i spotkać tam z ojcem prowincjałem. Śmiała prośba naszego bohatera wzmogła tylko wściekłość o. Palomery, który zdecydował, że uda się tam razem z nim. Gdy dotarli przed drzwi gabinetu o. Guerry, prowincjała zakonu, o. Palomera wszedł pierwszy. Don Joaquin uznał, że niestosownie byłoby czekać w przedpokoju na przyjęcie i wyszedł, postanowiwszy czekać na lepszą okazję do poinformowania prowincjała o poważnych nieprawidłowościach, do których dochodziło w Puebli.
Taka okazja się nie nadarzyła, a kolejne wydarzenia potwierdziły trafność niepokojów o. Joachima dotyczących postępowania jego przełożonych. Później miał wyjaśnić je następująco: „Prowincją meksykańską rządzą ostatnimi czasy przełożeni, którzy nalegają na to, by traktować wiernych jako chorych umysłowo i upatrywać w psychologii sekretu, pozwalającego nimi rządzić – jest to naturalizm, który nie bierze pod uwagę mocy płynącej z łaski Bożej. Naturalnie konsekwencje owej neurotycznej wizji osób mających nad innymi władzę praktycznie absolutną były różnorodne: obejmowały lekceważenie prawdziwych chorób, na które chorzy cierpieli, przetrzymywanie podwładnych w zakładach dla umysłowo chorych, gdzie poddawano ich traktowaniu przynoszącemu wysoce dyskusyjne rezultaty i zakazanemu przez prawo: na przykład wstrząsom elektrycznym oraz insulinowym. Pytam: Czy przełożonemu wolno, bez zgody poddanych «leczeniu», poddawać ich takiemu nieludzkiemu traktowaniu, które zdolne jest całkowicie zniszczyć osobowość psychiczną bezbronnych pacjentów”.
Opracowano i przetłumaczono na podstawie kilkuczęściowego artykułu autorstwa Antoniego Riusa Faciusa, przetłumaczonego na angielski przez x. Efrema Cordovę, publikowanego w kwartalniku „The Reign of Mary”.
Tłum. Fidelis Zagórski