Zapraszamy do wysłuchania wersji audio:
Ciąg dalszy cyklu: HEROSI TRADYCJI, który rozpoczęliśmy tekstem poświęconym biskupowi Błażejowi Kurzowi.
Ksiądz Filip Shelmerdine (1909–1987) – Wspomnienie biograficzne
SPIS ROZDZIAŁÓW:
- 1. PROTESTANTYZM, WIĘZIENIE I KAPŁAŃSTWO
- 2. W KOŃCU KAPŁANEM
- 3. KONFRONTACJA Z BUGNINIM NA JEGO TERENIE
- 4. KSIĄDZ KONTRA BISKUPI
- 5. KWESTIA PAPIEŻA
- 6. OSTATNIE LATA ŻYCIA
ROZDZIAŁ 1: PROTESTANTYZM, WIĘZIENIE I KAPŁAŃSTWO
Życie kapłana katolickiej Tradycji, księdza Filipa Shelmerdine’a (1909–1987), było zarówno fascynujące, jak i pouczające. Konwertyta, mąż i ojciec, działacz antyżydowski i antymasoński, więzień, oficer armii, lekarz, seminarzysta katolicki, kapłan, misjonarz, „tradycjonalista-buntownik” i w końcu *************************** [SPOILER ALERT!!! – to zdradzimy w jednej z kolejnych części tekstu]. Mam nadzieję, że ten krótki portret uczyni jego postać lepiej znaną, a budujący przykład jego życia zainspiruje tych, którzy nie mieli sposobności poznać go osobiście.
Filip Shelmerdine urodził się w dobrze sytuowanej protestanckiej rodzinie w środkowej Anglii. Gdy miał czternaście lat, odumarł go ojciec, przed śmiercią wyznaczywszy na jego opiekuna wuja. Przyszłość młodego Filipa wyglądała na sprecyzowaną: po ukończeniu edukacji w słynnym londyńskim liceum Charterhouse miał podążyć śladami wuja, angażując się działalność rodzinnej wytwórni tekstyliów… oraz masonerii. W tym planie nie wzięto jednak pod uwagę tej cechy Filipa, której uparcie nie chciał się wyrzec – jego prawości – cechy, która miała wprawiać w osłupienie wszystkich, którzy otaczali go na drodze jego życia.
To nie żaden szczególny motyw religijny zdecydował o tym, że Filip odmówił wejścia w szeregi masonerii; nalegał po prostu, aby powiedziano mu, w co się angażuje, zanim złoży uroczystą przysięgę, że zachowa to w tajemnicy. Gdy dowiedział się, że najpierw musi złożyć przyrzeczenie, a dopiero potem uzyska jakiekolwiek informacje, rozczarował wuja, kategorycznie odmawiając zasilenia szeregów wolnomularzy.
Poza tym podążał wyznaczoną dlań ścieżką i mając niewiele ponad dwadzieścia lat, oświadczył się pięknej dziewczynie – koleżance ze szkolnej ławy. Rita Duxbury była katoliczką, a Filipowi objaśniono, że nie da się uzyskać dyspensy od przeszkody różnicy wiary bez uzyskania gwarancji, że wszystkie dzieci zostaną wychowane w wierze katolickiej. To wydało się niezbyt rozsądne młodemu Anglikowi, który wolał rozwiązanie kompromisowe: chłopcy będą wychowywani w wierze protestanckiej, a dziewczynki – w katolickiej. Rozdrażniony nieprzejednaną postawą narzeczonej, wsiadł na rower i popedałował do miejscowego pastora, by uzyskać poradę, jaką postawę ma przyjąć wobec ekskluzywistycznych pretensji Kościoła katolickiego. Nieusatysfakcjonowany wynikiem owej wizyty, podążył do następnego zboru, gdzie pastor uraczył go teoriami i poradami stojącymi w całkowitej sprzeczności z tym, co usłyszał poprzednio, lecz równie nieprzekonującymi. Pastor numer trzy tylko pogłębił wątpliwości. Pod koniec długiego dnia wypełnionego wysłuchiwaniem pogmatwanych i sprzecznych ze sobą poglądów na temat katolicyzmu wygłaszanych przez wszystkich okolicznych protestanckich pastorów Filip popedałował do domu, strudzony, lecz pewien jednej rzeczy: tylko religia katolicka jest prawdziwa i w związku z tym musi zostać przyjęty do Kościoła, co też – po uprzednim pouczeniu – nastąpiło. Młodszy brat Filipa, Roger, oburzył się i nie odzywał doń przez kilka lat – dopóty, dopóki sam się nie nawrócił. (Lata później również matka obu braci w chwili śmierci była jako katechumenka instruowana o wierze katolickiej).
Małżeństwo Filipa i Rity było szczęśliwe. Urodziło się dwoje dzieci: chłopiec i dziewczynka. Tata zajął się hodowlą pszczół. W latach poprzedzających drugą wojnę światową czytał zachłannie materiały dotyczące nowo przyjętej wiary oraz zorganizowanych sił wywrotowych przeciwstawiających się wysiłkom Kościoła, by każdego człowieka i każde społeczeństwo zaprząc w słodkie i dające nadprzyrodzone życie jarzmo Chrystusa. Poglądy społeczno-polityczne Filipa ukształtowała lektura dzieł ojca Denisa Faheya. Filip rozumiał, kto odpowiada za nadchodzącą nieuchronnie wojnę. Z pomocą żony podjął publiczną działalność wspólnie z tymi, którzy opierali się wrogim siłom. Przemawiał na zgromadzeniach publicznych, przedstawiając argumenty na rzecz swego przekonania, że wojna między Anglią a Niemcami w ostatecznym rozrachunku przyniesie korzyść tylko żydom oraz komunistycznym marionetkom w ich rękach. Gdy we wrześniu roku 1939 wojna wybuchła, dalej wypowiadał się publicznie, wystrzegając się sprawiania wrażenia, jakby traktował nazistowskiego wroga przychylnie. Jednakże w oparciu o tyrański punkt 18B Ustawy o Obronie Królestwa [Defence of the Realm Act], który pozwalał ministrowi spraw wewnętrznych internować dowolną osobę na dowolnie długi okres bez podania powodu, Filipa oraz jego żonę aresztowano i osadzono w więzieniu; przetrzymywano ich w nieludzkich warunkach. Rita przebywała w więzieniu dla kobiet w Holloway, a tymczasem jej małe dzieci pozostały bez matki. Filipa więziono najpierw w obozie internowania urządzonym na torze wyścigów konnych w mieście York, a następnie przenoszono do innych więzień, gdzie nawiązywał relacje z innymi osadzonymi z paragrafu 18B, między innymi pewnym admirałem, członkiem parlamentu oraz baronetem – wszyscy oni na równi z nim sprzeciwiali się żydomasońskiej działalności wywrotowej, w której upatrywali przyczynę wojny. Filipa poddano wyczerpującym przesłuchaniom w cieszącym się złą sławą budynku brytyjskiej Służby Bezpieczeństwa (Latchmere House), o którym opinia publiczna sądziła, że służy wyłącznie jako miejsce przesłuchań schwytanych wrogów-cudzoziemców. Przez całe tygodnie Filipowi uniemożliwiano uczestnictwo we Mszy. Jego żonę wypuszczono po czterech miesiącach, lecz Filip wciąż znajdował się za kratami. Jego znajomy, członek Parlamentu, sprzeciwił się takiemu traktowaniu go, argumentując, że, skoro nie podano żadnego powodu aresztowania Filipa, może chodzić o zwykłą pomyłkę. Czyżby ktoś opacznie zrozumiał zapisek w prywatnym notesie Shelmerdine’a, brzmiący: „Brytyjska królowa musi zostać zastąpiona przez młodą płodną Włoszkę”? Jeśli tak, to minister spraw wewnętrznych winien zwrócić uwagę na fakt, że notes należy do hodowcy pszczół! Izba Gmin rozbrzmiała śmiechem, a Shelmerdine został ostatecznie zwolniony w styczniu roku 1941. Jego liczący ponad 2000 woluminów księgozbiór skonfiskowano i nigdy go nie oddano, ale przynajmniej Filip odzyskał wolność.
Początkowo Filip uznawał zaangażowanie Wielkiej Brytanii w konflikt za nieuprawnione, jako że państwa Osi nie zaatakowały Imperium Brytyjskiego, traktat zaś dotyczący reakcji na napaść na Polskę traktował jako nieprzekonujący pretekst wymyślony po to, by włączyć się do wojny, a sklecony naprędce w ostatniej chwili. Gdy jednak Imperium Brytyjskie zostało zaatakowane (na Pacyfiku), nie wahał się już i zdecydował wstąpić do armii. Komisja rekrutacyjna, świadoma tego, że ma przeszłość więzienną, postawiła przed nim zadanie satysfakcjonującego wytłumaczenia, że Filip nie jest, jak zostało to Komisji przedstawione, zdrajcą kraju. Gdy nasz bohater skończył wyjaśniać swoje przekonania oraz ich przyczyny, z satysfakcją skonstatował, że chmura podejrzliwości nie tylko się rozwiała, lecz nawet uzyskał dyskretne zapewnienie niektórych spośród członków Komitetu, że sympatyzują z jego postawą. Przyjęto go do ośrodka szkoleniowego dla oficerów, który w przewidzianym czasie z powodzeniem ukończył.
W czerwcu roku 1944 podczas inwazji sił alianckich na Normandię, trzydziestotrzyletni Filip, teraz kapitan artylerii i regimentowy tłumacz z francuskiego i niemieckiego, służył w pierwszym regimencie, jaki wylądował na francuskiej ziemi. Dla żołnierzy alianckich były to mroczne dni – mroczne w więcej niż jednym znaczeniu: trudom wojny towarzyszył ciągły niepokój o ukochanych w domu. Nie dotyczył on wyłącznie dobrostanu\ich stanu fizycznego. Nierzadko jeden czy drugi z towarzyszy broni Filipa otrzymywał list, w którym żona informowała, że zostawia go dla innego mężczyzny. Filipowi wewnętrzną pociechę sprawiała myśl, że Rita jest katoliczką, lecz poczucie bezpieczeństwa okazało się krótkotrwałe. Rita dała się uwieść urokom amerykańskiego oficera, który przebywał akurat w Anglii, i pewnego dnia Filip, podobnie jak jego koledzy, otrzymał jak grom z jasnego nieba przerażającą wiadomość, że jego ukochana żona decyduje się go zostawić.
Treść listu zawierającego tę bolesną wiadomość pogarszał jeszcze przedstawiony w nim szantaż. Nie mając żadnego łatwego do uzasadnienia pretekstu, by wytoczyć mężowi sprawę o rozwód, Rita zdecydowała, że zmusi Filipa do rozpoczęcia przeciw sobie owej procedury na podstawie jej cudzołóstwa, którego się nie wypierała; brytyjskie sądy rozwodowe bez kłopotu przyjmowały takie uzasadnienie, udzielając żonie w świetle prawa cywilnego swobody zawarcia świętokradczego „ponownego małżeństwa”. Katolickie przekonania Rity całkowicie zaćmiła cudzołożna namiętność. Przewidując ze strony Filipa, jako przykładnego katolika, sprzeciw wobec takiego kroku, Rita zapowiedziała, że zabiera ze sobą dzieci i zwróci je tylko wtedy, gdy uzyska rozwód.
Podczas gdy żona Filipa coraz bardziej odsuwała się od praktyk religijnych, on sam stał się wzorem katolika. Zgodnie ze świadectwem kapelana wojskowego posługującego w jego oddziale, Filip co dzień przystępował do Komunii Świętej. Mając złamane serce z powodu niewierności żony – niewierności jemu i niewierności Wierze, Filip zareagował w sposób budujący.
Za żadne skarby nie zainicjuje procedury rozwodowej – stojącej w sprzeczności z katolickim nauczaniem; zamiast tego uczyni coś więcej, niż wymaga od niego Kościół: przebaczy żonie i przyjmie ją z powrotem, jeśli jakimkolwiek sposobem uda się przekonać ją, by żałowała swego postępku; jeśli zaś nie, z pomocą Bożej łaski będzie żył w celibacie.
Jednak w miarę upływu czasu jakakolwiek nadzieja na zmianę stanowiska Rity zgasła; Filip dowiedział się, że nie istnieje żadna niepokonalna przeszkoda uniemożliwiająca mu podjęcie procedury rozwodowej ze względu na dzieci – pod warunkiem, że wcześniej podpisze w obecności przedstawiciela biskupa zobowiązanie, że działa jedynie ze względu na potrzebę uzyskania możliwości opieki nad dziećmi; nie oznacza to akceptacji dla cudzołóstwa żony; jest również zdecydowany nie żenić się ponownie, dopóki jego żona pozostaje przy życiu.
Przygotowania do opisanego wyżej kroku spowodowały, że Filip skontaktował się z kurią diecezjalną w Leeds; okazuje się, że już wtedy wykorzystał okazję, by wspomnieć o swoim niezwyczajnym pomyśle. Żona opuściła go bez jego winy i udała się na inny kontynent. Biskup zgodził się, aby Filip uzyskał cywilny rozwód. Teraz nie miał obowiązku przyjąć Rity z powrotem, nawet gdyby wyraziła skruchę. W takim stanie rzeczy w umyśle Filipa zaczęła się rodzić śmiała myśl: czy istniałaby jakakolwiek szansa, aby został księdzem?
Z korespondencji z biurem biskupa dotyczącym jego cywilnego rozwodu (ogłoszonego 13 sierpnia 1947 roku) dowiadujemy się, że Filip wspomniał już o tym, że być może ma powołanie do kapłaństwa; w odpowiedzi poinformowano go, że Stolica Apostolska musiałaby dyspensować go od przeszkody małżeństwa, lecz w zaistniałych okolicznościach mogłaby to zrobić. Najpierw jednak musi zadbać o wychowanie swych niedorosłych jeszcze dzieci. Będzie wystarczająco dużo czasu, by przemyśleć możliwe powołanie, gdy spełni swoje zadania jako samotny rodzic.
Tymczasem Filip zastanawiał się nad tym, jak mógłby w pożyteczny sposób spędzić nadchodzące lata. Próbował swoich sił w inwestycjach mieszkaniowych i działalności biznesowej, lecz bez wielkich sukcesów i satysfakcji. Pełen zapału, by uczynić coś użytecznego, myślał o otwarciu księgarni, lecz ostatecznie, pod wpływem rady udzielonej mu przez kierownika duchowego, rozpoczął studia medyczne na uczelni przy szpitalu św. Jerzego afiliowanej przy Uniwersytecie Londyńskim. W roku 1953, mając 44 lata, otrzymał dyplom lekarza. Następnie spędził pewien czas na szkoleniu chirurgicznym jako stażysta w szpitalu w Birmingham, gdzie w roku 1955 był gotów przyjąć stałe zatrudnienie. Życie jednak miało okazać się nie tak proste. Wróciły koszmary przeszłości.
Podczas rozmowy dotyczącej pracy z jednym z najważniejszych decydentów w świecie brytyjskiej medycyny, żydem, doktora Shelmerdine’a zaskoczyło pytanie o to, czy jest może krewnym pewnego Shelmerdine’a, który został niegdyś uwięziony jako osoba „mająca kłopoty ze zrozumieniem przyczyn wojny”. Zainspirowany światłem z góry młody lekarz usiłował wyjść z niełatwej sytuacji stosując blef: „Nie, proszę pana, nigdy nie miałem najmniejszych kłopotów ze zrozumieniem przyczyn wojny” – stwierdził. Tę dwuznaczną odpowiedź dało się jednak przejrzeć na wylot i, tłumiąc cisnący się na usta uśmiech, człowiek, od którego zależała przyszłość Filipa w brytyjskiej medycynie, poinformował go, że uważa za osobę nieodpowiednią i zakłóci każdą jego próbę realizacji ścieżki zawodowej w ramach profesji medycznej.
Filip, początkowo rozczarowany, poczuł dumę z możności znoszenia dalszych prześladowań za obronę patrzenia na świat w prawdzie; rzecz jasna, jego przekonanie o złowieszczym wpływie żydomasonerii nie uległo osłabieniu wskutek tego, że po raz drugi padł ofiarą jej machinacji. Skutkiem owego opatrznościowego sprzeciwu wobec jego osoby, z jakim spotkał się w Zjednoczonym Królestwie, było obranie jedynej drogi, jaka Filipowi została: emigracji.
W kwietniu roku 1956 Filip znalazł się w Rodezji [obecnie Zimbabwe]; praktykował medycynę ogólną w Salisbury, a ponadto objeżdżał regularnie busz, niosąc pomoc lekarską nieucywilizowanym plemionom. Status doktora był tu czymś zupełnie odmiennym od statusu londyńskiego chirurga, na którego się szkolił i do podjęcia zadań którego nadawał się jak mało kto; z drugiej strony jego talenty przydawały się bardzo we wszystkich regionach, którym jego wizyty dawały jedyny kontakt z medycyną, na jaki mogły liczyć; sam doktor zaś musiał praktykować medycynę każdej specjalności: od dentystyki po ginekologię.
Pewnego dnia, gdy odbywał właśnie tymczasową praktykę lekarską w buszu, przypędził do niego zalany krwią biały, prosząc o natychmiastową operację: czy dałoby się przyszyć mu nos, który koń urwał mu kopnięciem? Nieporuszony dr Shelmerdine przystąpił do pracy, ale dla odwrócenia myśli pacjenta od bolesnego i wymagającego delikatności zabiegu gawędził z nim na rozmaite tematy i wyjaśniał w prostym języku laika szczegóły operacji, którą wykonywał. Pod koniec spytał pacjenta o zawód i został poinformowany, że jest on chirurgiem plastycznym! Szczęśliwie operacja się udała. Tubylcy także doceniali wizyty doktora: pewnego razu nawet nadano czarnoskóremu dziecku na jego cześć imię „Shelmerdine”.
Niebawem syn i córka Shelmerdine’a dojrzeli i osiągnęli niezależność; nasz bohater był gotów postępować na drodze swojego pragnienia i zostać kapłanem. W tym celu najpierw musiał znaleźć biskupa gotowego poprzeć jego prośbę i zgłosić się do Stolicy Apostolskiej o dyspensę od przeszkody pozostawania w związku małżeńskim. Nie było to łatwe. W roku 1958 arcybiskup Salisbury nazwiskiem Markall, jezuita, poparł skierowany do Świętej Kongregacji Propagandy Wiary wniosek o dyspensę, lecz został on odrzucony. Nie poruszyło to rzymskiego kanonisty wspierającego Shelmerdine’a, o. A. Smertersa, również jezuity, który zasugerował kolejną próby uzyskania dyspensy, lecz arcybiskup poczuł się w obowiązku uznać odmowę za ostateczną.
Shelmerdine, płonący pragnieniem zostania kapłanem, które nie było czczą ludzką zachcianką, nie dał się tak łatwo zniechęcić. Szukając informacji, gdzie się dało, uzyskał poradę, aby zwrócić się do arcybiskupa McCanna z Kapsztadu w Republice Południowej Afryki, który „kolekcjonował księży jak znaczki pocztowe” i byłby szczególnie zainteresowany kapłanem mającym kwalifikacje medyczne. Przyszły kardynał nie wahał się poprzeć nowego wniosku, który skierowano do Rzymu prosząc o potrzebną dyspensę, pod warunkiem, że Shelmerdine zgodzi się, jeśli wniosek zostanie rozpatrzony pozytywnie, zostać wyświęcony dla archidiecezji kapsztadzkiej. O. Smerters pracował nad zagadnieniem wspólnie ze znanym kanonistą, o. Bouscarenem; zdecydowano, że tym razem należy zwrócić się bezpośrednio do Świętego Oficjum, najważniejszej spośród rzymskich kongregacji. Sprawę przedstawiono umiejętnie: dr Filip Shelmerdine jest przykładnym katolikiem; nie ponosi odpowiedzialności za to, że żona go opuściła; prawdopodobieństwo, że zechce do niego wrócić, równało się zeru; nie ma on obowiązku zgodzić się na wspólne życie, gdyby się na powrót zdecydowała; jego dzieci zdobyły niezależność; nie ma groźby skandalu, ponieważ żona Shelmerdine’a pozostaje na kontynencie afrykańskim nieznana; kandydat posiada potrzebne predyspozycje i autentycznie nadprzyrodzone pragnienie zostania kapłanem; uzyskał też poparcie biskupa miejsca; czeka jedynie na dyspensę ze strony Rzymu. Gorliwie modlono się o powodzenie sprawy i na początku maja 1959 r. dyspensę udało się uzyskać. Shelmerdine spędził letnie miesiące na powtarzaniu łaciny, a we wrześniu rozpoczął studia seminaryjne w Kolegium Czcigodnego Bedy w Rzymie, gdzie Anglików późno odkrywających w sobie powołanie umieszczano na „przyśpieszonej ścieżce” do święceń. Pełen radości seminarzysta, kontemplujący wspaniałość Rzymu, nie mógł zdawać sobie sprawy, że pulchna postać, wybrana niedługo wcześniej na następcę papieża Piusa XII, miała wprawić w ruch koło rewolucji, która w ciągu kilku krótkich lat doprowadzi do niemal całkowitego zniszczenia Kościoła, Shelmerdine’a zaś pozostawi jako jedynego kapłana swojej diecezji, który nie odstąpi od Wiary.
ROZDZIAŁ 2: W KOŃCU KAPŁANEM
Filip Shelmerdine przybył do słynnego Pontyfikalnego Kolegium Czcigodnego Bedy w Rzymie w roku 1959. Instytucję ową powołał do życia w 1852 r. Pius IX, aby umożliwić angielskim konwertytom rekrutującym się spośród protestanckiego duchowieństwa oraz innym osobom odkrywającym w sobie późne powołanie, a już dysponujących solidnym wykształceniem ogólnym, przygotowanie się do kapłaństwa w ciągu zaledwie czterech lat. Teoria stojąca za tą koncepcją wcale nie zakładała, żeby późno odkrywający w sobie powołanie do kapłaństwa mogli ukończyć seminarium mimo posiadania mniejszej niż inni wiedzy. Teoria (słusznie lub błędnie) zakładała, że kandydaci tacy osiągnęli już dojrzałość i są w stanie nabyć pozostałą potrzebną kapłanowi wiedzę w krótszym czasie dzięki intensywniejszej nauce. Kolegium przeniosło się nieco wcześniej do nowych budynków, sąsiadujących ze starożytną bazyliką św. Pawła za Murami, wzniesioną przez cesarza Konstantyna na miejscu pochówku Apostoła. Tam właśnie, pod czujnym, lecz czułym okiem monsignora Duchemina, pięćdziesięcioletni lekarz, emerytowany żołnierz i były więzień rozpoczął studia teologiczne.
Wśród współuczestników kursu Shelmerdine rozpoznał nazwisko i twarz, przypominające mu jednego z więziennych kolegów internowanych na podstawie paragrafu 18B, który niemal dwadzieścia lat wcześniej, podobnie jak on, poddany został pięciotygodniowym wyczerpującym przesłuchaniom w cieszącym się złą sławą budynku brytyjskiej Służby Bezpieczeństwa (Latchmere House), o którym opinia publiczna sądziła, że służy wyłącznie jako miejsce przesłuchań schwytanych wrogów-cudzoziemców. Gdy spytał współseminarzystę, czy faktycznie jest tym, o kim myśli, usłyszał w odpowiedzi pełne zażenowania słowa: „zostawiłem to wszystko za sobą i nie chcę, by zawstydzać mnie przypominaniem tych zdarzeń”. Filip był odmiennego zdania: „Niesprawiedliwe internowanie mnie z paragrafu 18B za obronę prawdziwych interesów mojego kraju to jedyna rzecz w całym życiu, z której jestem dumny” – odparł. Dla Filipa Shelmerdine’a sprzeciw wobec żydomasońskiego spisku stanowił część całości nieoddzielnie łączącej się z wielką prawością charakteru, która doprowadziła go, mimo rozlicznych przeciwności, do poświęcenia życia Bogu jako kapłan.
Na szczęście seminaryjni profesorowie należeli do starej szkoły i było im z modernizmem nie po drodze. Jeden z nich, wykładowca teologii moralnej, miał wywrzeć na nowego studenta długotrwały wpływ: był to Dom Peter Flood, O.S.B., M.D., M.Ch., B.A., B.Comm., J.C.D. Obaj byli lekarzami oraz chirurgami i od razu podeszli do siebie w serdeczny sposób, a Shelmerdine miał się wiele nauczyć od światowej sławy benedyktyńskiego erudyty, który odkrył w swym nowym uczniu naturalne uzdolnienia w kierunku teologii moralnej.
Filip Shelmerdine był przykładnym seminarzystą: inteligentny, pracowity, pobożny, szanujący zasady i pozbawiony dziwactw. Przy jednej tylko okazji zwrócił na siebie powszechną uwagę: gdy odmówił dołączenia do współseminarzystów na wycieczce autokarem do Pietrelciny, aby zobaczyć czyniącego cuda stygmatyka, ojca Pio, we własnej osobie. Motywem Shelmerdine’a nie było niedowierzanie zjawiskom otaczającym ojca Pio, lecz akt wiary w Kościół. Seminarzysta Shelmerdine przypomniał historię dotyczącą św. Ludwika, którego wezwano, aby przybył z dworu i zobaczył cud eucharystyczny; on jednak odmówił, stwierdzając, że bycie świadkiem cudu ani o jotę nie zwiększy jego wiary w nauczanie Kościoła dotyczące Najświętszego Sakramentu, ponieważ już je uznaje w sposób niezachwiany i bezgraniczny. Idąc za przykładem św. Ludwika, Filip Shelmerdine pozostawił współseminarzystom możliwość wzmocnienia wiary na wycieczce; sam zaś nie czuł potrzeby uczestnictwa w niej. Godne odnotowania jest, oczywiście, to, że w sytuacji, gdy wszyscy poddani zostali sprawdzianowi wierności w obliczu odstępczego nauczania soboru watykańskiego drugiego, spośród wszystkich seminarzystów Filip Shelmerdine jako jedyny się mu przeciwstawił.
Podczas gdy wewnętrze życie seminarium pozostało tradycyjne, a treść wykładów ortodoksyjna, nie sposób, aby seminarzyści nie spostrzegli, że wieje już wiatr zmian. Rektor seminarium, monsignor Duchemin, zajmował swoje stanowisko od wielu lat i nie śpieszył się z zadowalaniem nowinkarzy poprzez łagodzenie jakichkolwiek zasad i ustaleń. Lecz pulchny nowy lokator Watykanu, Jan XXIII, okazał się pod względem charakteru bardzo różny od swojego poprzednika, Piusa XII, który zdążył przyjąć Filipa Shelmerdine’a na jednej ze swoich ostatnich audiencji, których udzielił przed śmiercią (w roku 1958).
Pewnego dnia Dom Peter Flood wykładał studentom katolicką naukę na temat tego, że sakramentu ostatniego namaszczenia nie wolno ważnie udzielać nikomu, kto nie jest chory, nawet jeśli ma wkrótce umrzeć, na przykład na wojnie albo wskutek wykonania na nim kary śmierci. Od tego wykładu minęło niewiele czasu, a wiedzą publiczną w Rzymie stało się, że Jan XXIII osobiście udzielił ostatniego namaszczenia skazanemu na śmierć przestępcy, który nie miał żadnych problemów zdrowotnych. Dom Peter, którego niełatwo było wyprowadzić z równowagi lub wprawić w zakłopotanie, miłosiernie zasugerował, że Ojciec Święty spostrzegł, iż na myśl o zbliżającej się egzekucji przestępca doświadczał paroksyzmów strachu, który zagrażał jego życiu. W miarę jak na Watykanie ugruntowywały się nowe rządy, takie naciągane interpretacje miały stać się coraz częściej konieczne, lecz w coraz mniejszym stopniu wiarygodne.
Wkrótce seminarzystów dosięgnęła wiadomość o tym, że zwołano sobór; przełożeni zapewniali jednak, że podniecenie w obliczu nadzwyczajnych wydarzeń nie powinno zakłócać spokoju i pilności wymaganych w procesie każdych poważnych studiów. Seminarzyści tylko od wielkiego dzwonu mieli styczność z pełnymi majestatu ceremoniami towarzyszącymi soborowi, który miał skończyć raz na zawsze z wszelkim majestatem i ceremonią.
Czas seminarium minął Filipowi prędziutko: sutanna i rzymski kapelusz z szerokim rondem; tonsura i święcenia niższe (1961), nauka, egzaminy, rekolekcje, podwójne odnowienie dyspensy od przeszkody pozostawania w związku małżeńskim (żona Filipa wciąż żyła) (kanon 987, §2) oraz bycia konwertytą z herezji (kanon 985, §1), subdiakonat nakładający obowiązek odmawiania brewiarza (dzięki odbywającym się sesjom Vaticanum secundum tekst Liturgii Godzin na każdy dzień sprzedawano w niskiej cenie na rzymskich stoiskach z gazetami! – wydrukowany był jako dużego formatu ulotka), pod koniec roku 1962 diakonat i wreszcie nadszedł wielki dzień. Oto 30 marca roku 1963 w przylegającej do seminarium Bazylice św. Pawła za Murami Filip Shelmerdine został wyniesiony do godności kapłańskiej, do której od tak dawna czuł powołanie.
Biskupem, który go wyświęcił, był Cesario d’Amato OSB, opat San Paolo fuori le Mura, wyznaczony na tytularnego biskupa Sebaste w Cylicji przez papieża Piusa XII i konsekrowany na biskupa w roku 1955. Opat Amato posiłkował się listami polecającymi od ordynariusza Shelmerdine’a, arcybiskupa McCanna z Kapsztadu, ponieważ to właśnie do jego diecezji nowy ksiądz został inkardynowany. Po upływie kilku lat Filip Shelmerdine miał się zastanawiać, co stało się z opatem Amato i spytał o to swojego dawnego profesora, monsignora J.J. Curtina. Curtin odpowiedział, że opat Amato przeniósł się na Monte Cassino i tam umarł, w seminarium natomiast zastąpił go niejaki opat Franzoni, który, wedle opisu Curtina, „miał nie po kolei w głowie” i musiano go pozbawić funkcji opata; Franzoni „organizował [później] jakiegoś typu charyzmatyczne i hulaszcze konwentykle na Via Ostense”. Przynajmniej pod jednym względem monsignor Curtin mylił się jednak, ponieważ o ile Filipowi Shelmerdine’owi przyszło umrzeć w roku 1987 w przeświadczeniu, że opat Amato poprzedził go w drodze na tamten świat, benedyktyn w istocie przeżył go o 13 lat i umarł w wieku lat 96 w roku 2000. Ustąpiwszy z wszelkich funkcji biskupich, przez lata nie pojawiał się na kartach rocznika statystycznego Stolicy Apostolskiej [Annuario Pontificio] – zastanowienie budzi, czy wśród żywych znajdują się jeszcze jacyś inni nieznani biskupi z zamierzchłej przeszłości.
Nowo wyświęconego księdza Filipa Shelmerdine’a wyposażono bezzwłocznie w rzymski celebret (datowany w istocie na dwa dni przed dniem jego święceń!). Warto chyba w tym miejscu wyjaśnić, co oznacza celebret, ponieważ w tym zakresie panuje wielkie zamieszanie. Każdy wyświęcony w zwyczajnym trybie i znajdujący się w uregulowanej sytuacji kanonicznej kapłan ma prawo sprawować Mszę. Istnieją tacy księża o uregulowanej sytuacji kanonicznej, którzy nie otrzymali jeszcze zgody na spowiadanie lub głoszenie kazań; nie ma jednak nikogo takiego jak wyświęcony w zwyczajnym trybie kapłan, któremu nie wolno odprawiać Mszy; Kościół wyświęca swoich kapłanów właśnie w tym celu i przez sam fakt wyświęcenia ich, daje im nie tylko moc, ale i prawo czynienia tego. Poświadczający to dokument, znany pod nazwą celebretu (łacińskie wyrażenie oznaczające: „pozwólcie mu odprawiać”) nie stanowi zatem w żadnym wypadku zezwolenia na odprawianie Mszy. Jest dowodem na to, że kapłan ma prawo ją odprawiać – dowodem na to, że jest wyświęconym w zwyczajnym trybie kapłanem Kościoła katolickiego, który nie podlega żadnej karze. W swojej własnej diecezji, gdzie wszyscy księża są innym duchownym dobrze znani, nie potrzebują oni celebretu – jego rolą jest poświadczyć o ich tożsamości, gdyby zechcieli odprawić Mszę w kościele znajdującym się pod opieką księdza, któremu są nieznani. Kapłan taki jak św. Jan Vianney, proboszcz z Ars, który spędził całe swoje kapłańskie życie w jednym miejscu, nie potrzebował celebretu. W Rzymie był on potrzebny, lecz miały upłynąć lata zanim Shelmerdine ponownie go potrzebował.
Otrzymane święcenia nie oznaczały końca jego formalnych studiów. Teraz czekało go kilka miesięcy intensywnego przygotowania do pracy duszpasterskiej, w szczególności do pełnego powagi i wymagającego zadania wysłuchiwania spowiedzi i rozstrzygania spraw sumienia na forum sakramentalnym. W przewidzianym czasie Shelmerdine zdał egzamin przed komisją apostolską i 10 czerwca otrzymał od kardynała Micary, wikariusza generalnego Kurii Rzymskiej, prawo spowiadania. Czas studiów dobiegł wreszcie końca i x. Shelmerdine popłynął do Afryki Południowej, uzbrojony w indult pozwalający mu odprawiać mszę na pokładzie statku. W najmniejszym stopniu nie spodziewał się, że za kilka krótkich lat wróci do Rzymu, by zakwestionować ważność nowego rytu Mszy, który już planowano wprowadzić, lecz o którym nie miał jeszcze najmniejszego pojęcia.
Przybycie nowego księdza do RPA spowodowało podniesienie kwestii potencjalnego skandalu, którego źródłem był fakt, że żona Shelmerdine’a wciąż żyła; w szczególności niełatwo było ukryć, że ma on dwoje dorosłych dzieci. Zdecydowano, że w odpowiedzi na jakiekolwiek próby zgłębiania tych spraw, ksiądz ma odpowiadać, że „stracił żonę podczas wojny” – stwierdzenie to niewątpliwie było prawdziwe, choć niekoniecznie rozumiano jego faktyczne znaczenie. Na początek arcybiskup McCann wyznaczył x. Shelmerdine’a na wikariusza parafii, gdzie mógłby zdobyć doświadczenie duszpasterskie. Niestety, koncepcja pracy duszpasterskiej w ujęciu proboszcza ograniczała się do grania w karty tak często jak to możliwe; proboszcz spodziewał się, że wikariusz do niego dołączy. Nowy ksiądz, rozczarowany i zbulwersowany, usiłował zaspokoić oczekiwania swojego przełożonego, nie pozwalając jednocześnie na ostudzenie własnego ducha apostolskiego.
Trudne doświadczenie parającego się grą w karty księdza parafialnego nie trwało długo. Na początku roku 1966 McCann, mianowany przez Pawła VI niedługo wcześniej (na zakończenie soboru watykańskiego drugiego, w którym wziął udział jako „umiarkowany progresista”) kardynałem, wyznaczył x. Filipowi Shelmerdine’owi posługę księdza i lekarza w Szpitalu Misyjnym Umlamli. X. Shelmerdine, który spędził już lata na udzielaniu pomocy medycznej ubogim Murzynom w Rodezji, mógł mieć dobroczynny wpływ jednocześnie na ciała i dusze mieszkańców bardziej zubożałych części diecezji kapsztadzkiej. Ze względu na częste podróże w niełatwych okolicznościach, x. Shelmerdine otrzymał obfitość kanonicznych przywilejów oraz indultów, mających swoje źródło w nadanym jego biskupowi na okres pięciu lat uprawnieniach; otrzymał między innymi wyjątkowe prawo do odprawiania Mszy świętej bez udziału wiernych, używania greckiego korporału (antimensium) zamiast zwykłego kamienia ołtarzowego, jak również prawo zastępowania wszystkich kolorów liturgicznych oprócz czarnego kolorem złotym oraz prawo odmawiania różańca w miejsce brewiarza. Mógł również błogosławić różańce oraz inne przedmioty pomagające w uzyskaniu odpustów za pomocą prostego błogosławieństwa – z tego przywileju korzystają zazwyczaj tylko kardynałowie.
Księdza Shelmerdine’a wkrótce spotkały nowe utrapienia. Rozlewająca się po Afryce Południowej nowa fala teologicznego i liturgicznego modernizmu znalazła podatny grunt w inspirowanym przez komunistów ruchu przeciw apartheidowi. Ksiądz Shelmerdine nie miał wątpliwości co do tego, co dzieje się za kulisami. Przyjął, choć bez entuzjazmu, początkowe zmiany liturgiczne, włączając w to znaczne poszerzenie użycia języka narodowego w miejsce łaciny oraz wprowadzenie „modlitw wstawienniczych” w rozmaitych intencjach; odmówił jednak stanowczo, gdy wszystkich kapłanów w Afryce Południowej pouczono, że mają zanosić publiczne modły o zakończenie „dyskryminacji wszelkiego rodzaju”. Może się to wydawać drobnostką, lecz dla człowieka o temperamencie i przekonaniach Filipa Shelmerdine’a nic poza jednoznaczną niemożnością moralną nie usprawiedliwiało odmowy podporządkowania się poleceniu przełożonego. Nasz bohater cierpliwie tłumaczył swojemu biskupowi, że już jako niemowlę karmione mlekiem swojej matki „dyskryminował” jej lewą pierś, gdy pił z prawej, następnie zaś prawą, gdy pił z lewej. Tymczasem pozostawiono x. Shelmerdine’a w spokoju; przeczuwał on jednak, że sytuacja się pogarsza i że władze kościelne nie są gotowe bronić wiary.
Gdy x. Shelmerdine zdał sobie sprawę, że jego współbrat w kapłaństwie sprzeniewierza się posłudze sakramentalnej w konfesjonale zachęcając katolickie małżeństwa do stosowania antykoncepcji, poinformował o tym McCanna; w odpowiedzi na denuncjację usłyszał jednak ironiczny chichot. Kardynał McCann znacznie bardziej troszczył się o zapewnienie milionom niepiśmiennych murzyniątek prawa głosu w wyborach, niż o wierność świętemu charakterowi Bożego prawa dotyczącego przekazywania życia. Zdając sobie doskonale sprawę z tego, że biskupi tacy jak Denis Hurley z Durbanu otwarcie sprzeciwiają się odwiecznemu nauczaniu Kościoła, że stosowanie antykoncepcji to grzech śmiertelny, McCann nie zamierzał z powodu tego samego przewinienia pozbawić się jednego z tych księży, których „zbierał jak znaczki pocztowe”.
Od czasu do czasu dochodziło do kolejnych konfliktów; nie skutkowały one niczym wyjątkowo poważnym, ale wystarczały, by x. Shelmerdine pozostawał na nieeksponowanych stanowiskach, z których żadne nie było stałe.
W roku 1969 kontrowersje związane z antykoncepcją, celowo podsycone przez Pawła VI, wciąż zajmowały większą część stronic prasy zwącej się katolicką; wiedziano jednak, że nieuchronnie nadciąga temat Nowej Mszy. Rozłam między tymi, którzy zdeterminowani byli zachować wiarę, a tymi, którzy przyjęli agendę zorganizowanego naturalizmu, miał stać się sprawą publiczną. W tym właśnie momencie Opatrzność sprawiła, że x. Shelmerdine zapadł na chorobę – dolegliwości wątroby wymusiły przedłużoną hospitalizację; w trakcie choroby, gdy mógł zrobić niewiele poza modlitwą i lekturą, ktoś dał mu egzemplarz nowej kontrowersyjnej książki Patryka Henryka Omlora pt. Wątpliwa ważność mszy z użyciem nowego kanonu w całości w języku angielskim [Questioning The Validity of the Masses Using the New, All English Canon]. Lektura ta wywarła na x. Shelmerdinie głębokie wrażenie. Natychmiast zrozumiał niedopuszczalność tłumaczenia „za wszystkich” [w miejsce: „za wielu”] w nowej formie konsekracji wina oraz niemożność odprawiania liturgii, które zawiera takie sformułowania.
W trakcie rekonwalescencji x. Shelmerdine odwiedził Anglię, Francję oraz Stany Zjednoczone; tym, których szanował, mówił tam o nadchodzącym kryzysie. W USA x. Charles Coughlin z radością rozpoznał w x. Shelmerdinie dawnego przyjaciela zmarłego o. Denisa Faheya; prowadził z naszym bohaterem długie rozmowy, lecz skierowane doń słowa porady: „Uczyń się finansowo niezależnym” – niekoniecznie czerpały swą inspirację z kart Ewangelii. Po powrocie do Afryki Południowej x. Shelmerdine odszukał swojego ordynariusza, kardynała McCanna, i poinformował go, że ma wątpliwości co do ważności nowego rytu Mszy i w sumieniu nie może zacząć jej sprawować, dopóki wszystkie te wątpliwości nie zostaną całkowicie wyjaśnione. Pierwsza myśl McCanna nie dotyczyła wcale podstaw, na jakich kapłan jego diecezji opierał swe wątpliwości, ani potrzeb owego zatroskanego kapłana, lecz dziedziny public relations: surowo zakazał podwładnemu dzielenia się z kimkolwiek swoimi wątpliwościami; ustąpił jednak na tyle, że zezwolił wspominać o nich w konfesjonale, jeśli to konieczne.
W niedzielę 30 listopada 1969 roku oficjalnie weszły w życie rozporządzenia dotyczące Nowej Mszy. W niedzielę 30 listopada 1969 roku x. Filip Shelmerdine zrezygnował ze swego stanowiska w Szpitalu Misyjnym Umlamli.
ROZDZIAŁ 3: KONFRONTACJA Z BUGNINIM NA JEGO TERENIE
Zróbmy krok wstecz i opiszmy księdza Filipa Shelmerdine’a w chwili, w której nadeszła nowa liturgia. W wieku sześćdziesięciu lat był wciąż „młodym” księdzem; młodym w tym sensie, że od chwili jego święceń upłynęło zaledwie sześć lat i wciąż nie powierzono mu żadnego stałego stanowiska kościelnego. Wykształcenie, jakie otrzymał w seminarium, było solidne, lecz x. Shelmerdine nie rościł sobie pretensji do bycia wyjątkowo kompetentnym w zakresie teologii. Jako były oficer, lekarz, uznany uczestnik kampanii przeciw zorganizowanym siłom wywrotowym, człowiek dobrze wykształcony, pochodzący z szanowanej rodziny, był bez wątpienia osobą wiarygodną, poważną i zazwyczaj braną na poważnie. Jeśli chodzi o jego charakter, najbardziej rzucającą się w oczy cechą była jego pokora: Filip Shelmerdine był ostatnim, który chciałby zwracać na siebie uwagę, znajdować się w centrum zainteresowania, wyróżniać odmiennością, buntować przeciw uznanej praktyce. Jego pokora nie miała jednak w sobie nic ze słabości, ponieważ towarzyszył jej zmysł bystrej obserwacji pozwalającej wykryć jakiekolwiek niespójności myślenia lub działania i zdecydowana wola odrzucenia ich.
W poprzednim rozdziale opisaliśmy początkowy świadomy sprzeciw x. Shelmerdine’a wobec Novus Ordo, lecz człowiekowi jego pokroju zwykły sprzeciw nie wystarczał. Jeśli argumenty Patryka Henryka Omlora przeciw nowej formie konsekracji są przekonujące, winny przekonać wszystkich rozsądnych i prawych ludzi. Jeśli z kolei można udzielić na nie przekonującej odpowiedzi, nie należy tracić ani minuty, tylko starać się ją znaleźć.
Niektórzy spośród czytelników mogą poczuć się nieswojo, gdy powiem im, że x. Shelmerdine absolutnie nie wykluczał, że na zarzuty Omlora odpowiedź może się znaleźć. Ksiądz nie wszczął od razu publicznej kampanii mającej napiętnować Nową Mszę jako nieważną. Zamiast tego działał zgodnie z normalnym trybem rozsądnego postępowania: możliwie jasno przedstawił swoje wątpliwości ordynariuszowi, swoim dawnym profesorom z seminarium, najbardziej uczonym spośród swoich kolegów oraz najwyżej postawionym i najbardziej kompetentnym autorytetom, jakie mógł znaleźć. Zwrócił się do nich o pomoc bez brawury charakteryzującej osoby święcie przekonane, że mają rację, ani też postawy służalczej, typowej dla kogoś, kto uważa, że prawdopodobnie się myli – zależało mu na otwartej, szczerej rozmowie, w toku której bezpośrednio stawiono by czoło zaistniałej wątpliwości i udzielono na nią, jeśli to możliwe, odpowiedzi.
Dobrze będzie przypomnieć sobie, na czym polegała główna trudność.
Tradycyjna formuła konsekracji mówi, powtarzając słowa Chrystusa, że kielich zawiera Krew, „która będzie wylana za was i za wielu”. Ryt Novus Ordo w niemal wszystkich wersjach z zastosowaniem języka narodowego mówi: „za was i za wszystkich”.
Otóż rzeczywistość teologiczna jest taka, że Chrystus wylał Swoją Krew, pragnąc, by płynąca z Jego Ofiary moc posłużyła zbawieniu wszystkich ludzi; jednak pod względem skuteczności, obiektywnego owocu Chrystusowej Ofiary, Krew Zbawiciela została wylana za wielu, lecz nie za wszystkich, ponieważ nie wszyscy dostępują zbawienia. Zatem oba stwierdzenia: „Chrystus wylał Krew za wielu” i „Chrystus wylał Krew za wszystkich” można uważać za prawdziwe, lecz wyłącznie w różnym znaczeniu. Podobnie, by użyć porównania z życia codziennego, ogrodnik może powiedzieć: „Uprawiam warzywa dla całej rodziny”, mając na myśli swój zamiar; mógłby również powiedzieć: „Uprawiam warzywa głównie dla różnego rodzaju ślimaków i gąsienic”, odnosząc się do faktycznych konsumentów zjadających większą część uprawianych przez siebie roślin.
W przypadku formuły konsekracji, chociaż oba stwierdzenia można w ich różnych znaczeniach uznać za prawdziwe, tylko jedno z nich zostało użyte przez Pana Jezusa w czasie Ostatniej Wieczerzy. Chrystus miał na myśli albo „wielu”, odnosił się bowiem do faktycznego owocu Swojej Męki – albo „wszystkich” – jeśli odnosił się do jej wystarczalności.
Prawda jest taka, że Ewangelie (wszystkie pisane po grecku), święty Paweł i wszystkie wersje form liturgicznych, jakie Kościół kiedykolwiek zaaprobował, zgadzają się w tym, że Chrystus użył słów „za wielu”, ponieważ, jak ujmuje to Katechizm Soboru Trydenckiego: „Słowa «za wszystkich» celowo nie zostały użyte, jako że w tym miejscu mówi się wyłącznie o owocach Męki Chrystusa, a tylko wybranym przyniosła ona owoc w postaci zbawienia”.
Błędne tłumaczenie w postaci słów „za wszystkich”, używane w narodowych wersjach językowych Novus Ordo w nieunikniony sposób budziło wątpliwości co do ważności Mszy. Na te wątpliwości udzielono czegoś na kształt odpowiedzi.
Aby usprawiedliwić błędne tłumaczenie, ICEL (International Commission on English in the Liturgy; międzynarodowy komitet, którego zadaniem jest tłumaczenie nowych tekstów liturgicznych, a obliczony na generowanie zysków finansowych) wyjaśnił, że Pan Jezus wypowiedział oryginalną formułę konsekracji po hebrajsku lub aramejsku; w obu tych językach – twierdzono – słowo tłumaczone na łacinę i grekę jako „wielu” w istocie często oznacza „wszystkich”: „Ani w języku hebrajskim ani w aramejskim nie ma słowa na określenie «wszystkich»” – zapewniała solennie komisja. – „Słowo «rabbim», czyli «mnogość» służyło zatem w sensie inkluzywnym na oznaczenie «całości», choć odpowiadające mu tłumaczenie na grekę i łacinę zdają się mieć sens ekskluzywny, to znaczy – „wielu” raczej niż „wszystkich”. Na poparcie swoich twierdzeń ICEL cytowała protestanckiego uczonego, Joachima Jeremiasa. W roku 1970 tym samym argumentem posłużyło się Notitiæ, organ podlegającej Kościołowi soborowemu Świętej Kongregacji Sakramentów i Kultu Bożego.
Dr Shelmerdine wpatrywał się ze zdumieniem w twierdzenie, że ani w języku hebrajskim, ani w aramejskim nie występują słowa, które pozwoliłyby odróżnić pojęcie „wszystkich” od „wielu”. Przypomniał sobie, jak posługując tubylcom z najuboższych i najbardziej prymitywnych plemion na kontynencie afrykańskim, używających jednego z najmniej precyzyjnych języków na świecie, nigdy nie zauważył, aby niezdolni byli do rozróżnienia tak elementarnych pojęć jak „wielu” i „wszyscy”. Usiłował wyobrazić sobie jak tubylczy myśliwy wraca do obozu i informuje swoich towarzyszy, że zabił „wszystkie antylopy przy jeziorze”, towarzysze jego zaś natychmiast ruszają natychmiast, by ścigać pozostałe przy życiu antylopy, ponieważ na podstawie jego relacji nie są w stanie zrozumieć, czy zabił wszystkie, czy też nie. Ta koncepcja brzmi niewiarygodnie.
Następnie Shelmerdine sporządził przekomiczny pastisz, w którym przedstawił wyimaginowaną rozmowę prowadzoną po hebrajsku przez braci i kuzynów z rodziny Rotszyldów w roku 1875 na temat nabywania udziałów w Kanale Sueskim. „Och, Jakubie” – oznajmnia jeden – „właśnie kupiłem wszystkie udziały w Kanale Sueskim!”. Drugi odpowiada: „Tak, mój drogi, czy dużo zostało jeszcze do kupienia?”.
Jakkolwiek konstatacja ICEL stanowiła obrazę zdrowego rozsądku księdza Shelmerdine’a, wiedział on, że poważny badacz musi odnieść się do kompetentnych autorytetów. Powodowany charakteryzującymi go przez całe życie niesłychanymi zapałem i determinacją, by zbadać do głębi każde istotne zagadnienie, umówił się na spotkanie z profesorem języków semickich na uniwersytecie w Johannesburgu. Profesor, niebędący katolikiem, zapoznał się dokładnie z twierdzeniami Joachima Jeremiasa oraz tych, którzy się na jego twierdzeniach opierali, i wydał werdykt: „Jest to tak absurdalne, że aż niedorzeczne”.
Ksiądz Shelmerdine nie miał już teraz nawet cienia wątpliwości, że brak jest jakichkolwiek podstaw ku usprawiedliwianiu błędnego tłumaczenia. I miał ku tej postawie pełne prawo, bo jeśli nawet Pan Jezus faktycznie wypowiedział słowa konsekracji po aramejsku (a to „jeśli” stoi pod bardzo wielkim znakiem zapytania), nie ma najmniejszej wątpliwości, że trzej relacjonujący je ewangeliści bez wahania podają je po grecku używając słowa oznaczającego: „za wielu”, nie zaś „za wszystkich”. Nie ma też wątpliwości, że oficjalna łacińska wersja podawana przez Kościół, to jest „pro multis”, dokładnie odzwierciedla ten sens.
Pozostało pytanie: czy ów rażący błąd w najświętszej części „Nowej Mszy” czyni ją nieważną? Wielu spośród ostro potępiających błędne tłumaczenie utrzymywało, że przynajmniej ważność Mszy nie ulega wątpliwości, ponieważ wedle ich opinii konieczne są do niej tylko słowa: „To jest bowiem kielich Krwi Mojej”. Jednak pan Patryk Henryk Omlor – ad multos annos! – wykonał swą pracę zbyt dokładnie, aby to twierdzenie miało obalić płynące z niej wnioski. Na rzecz tezy przeciwnej świadczą: jasne stanowisko św. Tomasza, rubryki Mszału, sama jego typografia, świadectwo Ojców Kościoła, Katechizm Soboru Trydenckiego (w jego oczywistym rozumieniu – nierozmytym i niezaciemnionym) oraz liczne inne autorytety. Pojawiająca się ostatnimi laty tendencja, by pomniejszego kalibru teologiczne fachury sprzeciwiały się tradycyjnemu spojrzeniu na zagadnienie, została z kolei skutecznie obalona w świadczącej o wielkiej erudycji autora pracy pt. Mysterium Fidei, o. Maurycego de la Taille.
Ksiądz Shelmerdine studiował teksty, przepisywał je na maszynie, uczył się ich na pamięć, omawiał je ze wszystkimi, którzy godzili się go słuchać, a ostatecznie udał się do Rzymu.
Siła przyciągania, która sprowadza studentów z powrotem do tego miasta oraz instytucji, w której nabywali wiedzę uniwersytecką, jest bardzo dawna i powszechna; x. Filip Shelmerdine nie przybył jednak do Rzymu, by zaspokajać swoje potrzeby sentymentalne i przypominać sobie stare czasy. Miał zamiar spotkać się z arcybiskupem Bugninim w biurze Świętej Kongregacji do spraw Kultu Bożego i troskliwie przygotował się do przedstawienia sprawy, z którą przybył.
Nie miał wcale zamiaru okazywać agresji albo potępienia. Pozostawał całkowicie otwarty na poważne argumenty, jakie mogły paść na obronę katolickości i ważności nowego rytu konsekracji w językach narodowych. Kardynał McCann zaaprobował pomysł naszego bohatera, by wybrać się na konsultację zagadnienia z tymi, którzy są najlepiej przygotowani, by „rozwiać jego wątpliwości”.
Niestety, gdy x. Shelmerdine przybył do biura Kongregacji odpowiedzialnej za narzucenie Kościołowi neoprotestanckiej liturgii, jej sekretarz był nieobecny (prawdopodobnie uczestniczył właśnie w spotkaniu loży masońskiej). Zamiast tego zaproponowano mu spotkanie z samym zastępcą Bugniniego, wysoko postawionym dostojnikiem, który władał językiem angielskim. Historia milczy o personaliach owego wzoru uczonego liturgisty; skoro jednak znalazł się tam, by bronić tłumaczenia „za wszystkich”, nazwijmy go zlatynizowanym imieniem: Monsignor Omnibus. Oto istota dialogu, który się wywiązał:
X. Shelmerdine: Głęboko niepokoi mnie powszechne tłumaczenie “pro multis” jako “za wszystkich”.
Mons. Omnibus: Zapewniam, że nie ma powodu do zmartwienia. Sam Ojciec Święty, Paweł VI, bez przeszkód używa tego tłumaczenia.
X. Shelmerdine: Ale gdy Ojciec Święty sprawuje Mszę po łacinie, czy mówi: “pro omnibus”?
Mons. Omnibus: Bynajmniej. Gdy Jego Świątobliwość odprawia Mszę po łacinie, mówi “pro multis”.
X. Shelmerdine: A gdy odprawia Mszę po włosku – co mówi wtedy?
Mons. Omnibus: Mówi “per tutti” – “za wszystkich”.
X. Shelmerdine: Ależ bez wątpienia zachodzi tu sprzeczność? Albo słowa konsekracji potwierdzają, że Pan Jezus wylał Swą Drogocenną Krew za wielu, albo że za wszystkich. Nie mogą oznaczać obu rzeczy naraz.
Mons. Omnibus (wpada naiwnie w pułapkę założenia, iż wątpliwość dotyczy ortodoksji doktrynalnej): Źle rozumie ksiądz to zagadnienie. Oba wyrażenia można rozumieć w całkowicie prawowiernym sensie. Gdy Ojciec Święty odprawia Mszę po łacinie, wyraża tym samym, że Męka Chrystusa skutecznie zapewniła wielu osobom zbawienie. Lecz gdy odprawia Mszę w językach narodowych, wyraża tym samym, iż Jego Męka wystarczyła, by uzyskać zbawienie dla wszystkich.
X. Shelmerdine: Mam rozumieć, że prawowierność nowego tłumaczenia opiera się na tym, że zachodzi radykalna różnica znaczeniowa między nim a łacińskim oryginałem, który zastąpiło?
Mons. Omnibus (dobrotliwie): Właśnie tak, proszę księdza. Tu leży wyjaśnienie księdza wątpliwości.
X. Shelmerdine (wyciąga z teczki kartkę ze skserowanymi rubrykami Mszału promulgowanego przez papieża Piusa V i czyta po łacinie): “Gdyby ktokolwiek […] zmienił cokolwiek w formie konsekracji […] w ten sposób, że przekształcone słowa nie oznaczałyby już tego samego, co poprzednio, nie sprawowałby sakramentu w ważny sposób”.
Mons. Omnibus (po przerwie wystarczająco długiej, aby zdał sobie sprawę, że przyznał uprzednio, iż forma konsekracji w języku narodowym zmienia znaczenie wypowiadanych słów; czyni dokładnie to, o czym rubryki mówią, że powoduje nieważność sakramentu…): Cóż, przykro mi, proszę księdza, ale nie mogę poświęcić mu już więcej czasu…
Po czym x. Filip Shelmerdine został bezceremonialnie odprowadzony do drzwi!
Wyłoniwszy się z Palazzo delle Congregazione, a nie odprawiwszy jeszcze tego dnia Mszy, przeszedł na skos Piazza San Pietro, skierował się do bazyliki św. Piotra i pojawił w zakrystii pokazując celebret. Od razu pojawił się młody ministrant, gotów służyć mu do Mszy i, gdy ksiądz ubrał się w szaty mszalne, poprzedził go do ołtarza, gdzie miał on odprawiać Mszę i wręczył mu mszał ołtarzowy Novus Ordo. X. Shelmerdine wydał ministrantowi szorstkim głosem polecenie, by zabrał nowy Mszał i przyniósł mu „porządny”, w następstwie czego bystry młodzian wrócił prędziutko z Mszałem trydenckim i bezbłędnie spełnił posługę ministrancką.
Z Rzymu, gdzie dubler monsignora Bugniniego usiłował usatysfakcjonować naszego bohatera swoimi odpowiedziami, a osiągnął skutek odwrotny od zamierzonego, x. Shelmerdine poleciał do Anglii, by zasięgnąć porady jezuitów z Farm Street w Londynie oraz kadry wykładającej teologię w seminarium św. Jana w Wonersh.
Jezuici wykazali się gościnnością, byli czarująco uprzejmi i przedstawili szokujący argument teologiczny, który zawierał się w stwierdzeniu, że skoro wszyscy oni odprawiają Novus Ordo, musi ono bez wątpienia być w porządku. W seminarium pewien profesor, wysłuchawszy z uwagą przesłanek za tym, że Novus Ordo jest nieważne, z cierpliwością poinformował swego nękanego wątpliwościami współbrata w kapłaństwie, że cierpi on (Shelmerdine) na duchową pychę. Shelmerdine nie zaprzeczył temu oskarżeniu, przypomniał jednak wygłaszającemu je, że jeśli zmiana znaczenia słów konsekracji nie czyni Mszy nieważną, musi istnieć jakiś sposób na udowodnienie tego, niezależnie od wad duchowych osób, które o tym dyskutują.
Uznany jezuicki uczony, o. Crehan utrzymywał w rozmowie z x. Shelmerdinem, że historia świadczy o istnieniu ważnych rytów liturgicznych nie zawierających słów „pro multis”. Ale przytoczone przezeń przykłady pochodziły z syrojakobickiej rodziny liturgicznej, z liturgii stosowanej przez heretyków-monofizytów, nigdy nie uznanej przez Kościół za ważną. Najmocniejszy argument, jaki udało mu się znaleźć wśród liturgii katolickich, na użycie wyrażenia innego niż „pro multis”, to starożytny sakramentarz irlandzki, w którym widnieje „za wielu i za was”; mamy tu jednak do czynienia tylko ze zmianą kolejności słów – nie zaś ich znaczenia. Crehan stwierdził również, przyznając, że w hebrajskim występuje słowo oznaczające „wszystkich”, iż występuje ono jedynie w formie przymiotnika i nie można go użyć bez postawienia obok innego wyrazu, z którego to powodu Pan Jezus siłą rzeczy musiał użyć słowa „wielu”. Nie zadał sobie nawet trudu spytania rodzimego użytkownika współczesnego języka syryjskiego, jak teksty Ewangelii brzmiały w tym języku!
Dysputy zajmowały x. Shermeldine’owi wiele czasu, omawiał on zaś raz po raz te same argumenty z rozmaitymi dyskutantami, od niedouczonych po naiwnych; obiekcje unieśmiertelnione przez p. Patryka Omlora oraz pisarzy takich jak śp. Hugh Ross Williamson nie doczekały się jednak żadnej satysfakcjonującej odpowiedzi.
Wróciwszy do Afryki Południowej, x. Filip Shelmerdine zgłosił się do swojego ordynariusza. – I jak? – spytał kardynał McCann po ojcowsku. – Czy udało się księdzu rozwiać dręczące go wątpliwości?
– Tak, wasza eminencjo – brzmiała odpowiedź. – Nie mam już ani krzty wątpliwości. Nigdy nie odprawię Mszy według nowego rytu.
– W takim razie – odparł McCann – nie ma już ksiądz nic do roboty w Kościele w RPA.
– Bardzo dobrze, wasza eminencjo, przyjmuję to wyzwanie.
ROZDZIAŁ 4: KSIĄDZ KONTRA BISKUPI
Zakończyliśmy naszą opowieść o x. Filipie Shelmerdinie w latach siedemdziesiątych, gdy zyskał pewność, że sumienie nie pozwala mu odprawiać Mszy Novus Ordo, jego ordynariusz zaś oznajmił mu, że nie znajdzie już dla siebie miejsca w Kościele w Afryce Południowej – do momentu, gdy zmieni swoją postawę. X. Shelmerdine nie podlegał żadnym karom kościelnym, nie pozbawiono go prawa słuchania spowiedzi, kardynał McCann nie miał nic przeciw temu, by nasz bohater odprawiał Msze święte bez czyjejkolwiek asysty (otrzymał już wcześniej indult na sprawowanie Mszy bez ministranta), został jednak „bez pracy”. Cóż było robić?
Gdy spojrzymy na całokształt sytuacji z perspektywy czasu, odpowiedź nasuwa się spontanicznie: x. Shelmerdine powinien oddać się do dyspozycji ruchu tradycyjnych katolików w Afryce Południowej; odprawiać Msze, nauczać prawdziwej doktryny, potępiać biskupów, fałszywą mszę i religię Vaticanum secundum. Cóż prostszego? Przygotuj się, Drogi Czytelniku, na twarde zderzenie z rzeczywistością: księdzu Shelmerdine’owi coś podobnego nawet przez myśl nie przeszło. Ruch tradycyjnych katolików nie istniał. Nie istniało też żadne forum, na którym można by się „publicznie wypowiedzieć”. Nie było też jasne, co należałoby powiedzieć, gdyby nadarzyła się okazja. Bomba atomowa wybuchła już nieco wcześniej, ale fala uderzeniowa wciąż się niosła. Za wcześnie było na miarodajne szacowanie strat. Co więcej, x. Shelmerdine miał doskonałą świadomość moralnego wymiaru kryzysu – na całym świecie szturm kierował swoje ostrze głównie przeciw czystości i rodzinie. W owym czasie wielu pozostałych przy życiu konserwatywnych biskupów oraz kapłanów, którzy przyjęli Novus Ordo w dobrej wierze, wciąż czynnie broniło zdrowej nauki moralnej. Nie da się uniknąć wahania, stojąc w obliczu rozpętania wojny totalnej na nowym froncie i mając w perspektywie utratę wszystkich niemal sprzymierzeńców na poprzednim.
To, na co x. Shelmerdine zdecydował się w istocie, to zajął się poszukiwaniem pracy! Uzbrojony w indult pozwalający mu na praktykowanie medycyny i ubieranie się w czasie pełnienia lekarskich obowiązków po świecku, zatrudnił się jako lekarz w południoafrykańskich kopalniach diamentów. Dalecy krewni żydów, którzy zamknęli przed nim przyszłość jako przed londyńskim chirurgiem, z zachwytem przyjęli go do pracy w Afryce Południowej. Codzienne życie x. Shelmerdine’a polegało na przemieszkiwaniu w hotelach w ciągłym pogotowiu, by na wezwanie wdziać na siebie o dowolnej porze dnia lub nocy fartuch lekarski oraz kask i zjechać w najciemniejsze zakątki najciemniejszej Afryki, które leżą pod ziemią i skąd w obfitości wydobywa się minerały cenione przez człowieka najbardziej.
Opisanym wyżej sposobem x. Shelmerdine skutecznie przeciwdziałał prostackiemu usiłowaniu McCanna, by zmusić naszego bohatera do posłuszeństwa stawiając mu przed oczy widmo głodu. Lecz, oczywiście, Filip Shelmerdine był zawsze nade wszystko księdzem. Co dzień, bardzo wcześnie i w zupełnej samotności, odprawiał Mszę, cierpiąc z powodu niespełnionego pragnienia sprawowania służby kapłańskiej ku pożytkowi dusz. Skontaktował się ze zgromadzeniami misjonarskimi, takimi jak werbiści (czyli Zgromadzenie Słowa Bożego), by ofiarować swoje usługi. Choć nalegał na odprawianie wyłącznie Mszy trydenckiej, jego propozycja spotkała się z pewnym zainteresowaniem, szczególnie w świetle jego kwalifikacji medycznych. Śp. o. Harold Rigney SVD, były więzień za wiarę i autor książki Cztery lata w czerwonym piekle [Four Years in a Red Hell], dyskutował możliwość zaangażowania go do pracy misyjnej w Indiach, Ghanie lub Nowej Gwinei, lecz ostatecznie tamtejsi biskupi blokowali wszelkie próby realizacji tego pomysłu. Arcybiskup Noser z Madangu w Nowej Gwinei zapewnił Shelmerdine’a, że „nasi wierni nie odnieśliby się przychylnie do koncepcji, że mają do dyspozycji wyłącznie Mszę łacińską” i projekt trzeba było porzucić. Choć Filip Shelmerdine z pewnością odmówiłby sprawowania Novus Ordo po łacinie, jako znamienny należy odnotować fakt, że na żadnym etapie nie zaproponowano mu takiego rozwiązania.
W połowie lat siedemdziesiątych głębokie linie podziału między rozmaitymi grupami konserwatywnymi i tradycyjnymi stawały się coraz czytelniejsze. Jak grzyby po deszczu zaczęły pojawiać się tradycyjnie katolickie periodyki. Ksiądz Shelmerdine, wróciwszy w 1975 r. na kilka tygodni do swej ojczystej Anglii, współpracował z innymi tradycyjnymi księżmi, włączając w to członków znajdującego się w stadium larwalnym Bractwa św. Piusa X (SSPX). Zanim jednak przystępował do głoszenia kazań i słuchania spowiedzi, posłusznie pojawiał się w biurach kancelarii diecezjalnych i przedstawiał dowód na to, że jest w Afryce Południowej kapłanem o uregulowanej sytuacji kanonicznej i uzyskuje zezwolenie na działalność od biskupów Novus Ordo. Mając pełną świadomość, że Kościół znajduje się w stanie głębokiego kryzysu, wciąż uważałby jakąkolwiek próbę udzielenia rozgrzeszenia bez możliwości okazania źródła swojej jurysdykcji za świętokradczą i nieważną.
Współpraca z SSPX już zaowocowała pewnymi trudnościami: x. Shelmerdine, odprawiwszy Mszę dla małej grupy wiernych w garażu, nie czuł się w stanie iść za przykładem kapłana Bractwa, który zwyczajnie zostawiał tam Najświętszy Sakrament w owych niepewnych i prowizorycznych warunkach. Stało się to kamieniem obrazy, a jakiś wichrzyciel zdołał się dowiedzieć, że w czasie wojny x. Shelmerdine został uwięziony; intrygant rozpuścił plotkę, jakoby nasz bohater był zdrajcą, i zasugerował, że winno się go unikać. W angielskim SSPX x. Shelmerdine nie miał już czego szukać, ale w 1978 r. o jego współpracę z Bractwem w Stanach Zjednoczonych usilnie i bezpośrednio zabiegał x. Hektor Bolduc. Mimo, a może właśnie z powodu prostodusznego położenia nacisku na zapewniane przez Bractwo bezpieczeństwo finansowe, x. Shelmerdine nie skorzystał z zaproszenia do współpracy.
Pod koniec lat siedemdziesiątych wyprowadził się z diecezji, w której został inkardynowany. Mieszkał teraz samotnie w diecezji Lydenburg-Witbank (we wschodniej części Transvaalu), gdzie kupił gospodarstwo. Pewnego dnia banda murzyńskich zbirów włamała się do x. Shelmerdine’a i, związawszy go, przystąpiła do przetrząsania domu w poszukiwaniu kosztowności. Zbiegiem okoliczności rabusie otworzyli szafę, w której znaleźli zestaw szat kapłańskich, naczyń liturgicznych oraz inne sprzęty do odprawiania Mszy. Nie ukradli ich (można było żywić obawę, że to zrobią) – obezwładniła ich bowiem świadomość, że ich ofiarą nie padł zwykły człowiek, ale czarownik, mający moc uprawiania potężnej magii. Wpadli w panikę i uciekli z pustymi rękami. Wątpliwe, by poczuli podobne respekt i trwogę, natknąwszy się na garnirunek przewodniczącego zgromadzenia Novus Ordo.
Wreszcie, w roku 1980, grupa niezwiązanych z SSPX mieszkańców Afryki Południowej, zdawszy sobie sprawę z konieczności powrotu do tradycyjnej Mszy, jeśli chcieli zachować katolicką wiarę, skontaktowała się z x. Shelmerdinem. Z początku jedna lub dwie osoby prywatne poprosiły go o odprawienie Mszy. Później formalnie poproszono go o sprawowanie Mszy dla grup wiernych, najpierw w White River, a następnie regularne odwiedzanie Durbanu, Johannesburga, Pretorii oraz Kapsztadu, odprawianie tam publicznych Mszy i zatroszczenie się o potrzeby duchowe porzuconych przez pasterzy wiernych mieszkańców tych miast. (Księdza Shelmerdine’a poinformowano, że jako kapłanowi będącemu w uregulowanej sytuacji kanonicznej w diecezji kapsztadzkiej, udziela mu się zezwolenia na spowiadanie we wszystkich diecezjach RPA).
X. Shelmerdine, zachwycony prośbą i gotów z chęcią ją spełnić, uznał za oczywiste, że zwróci się do lokalnych ordynariuszy z pisemną prośbą o zezwolenie na działalność w ich diecezjach. Z obecnej perspektywy może to wydawać się nam postawą nieznośnie potulną wobec ludzi zaangażowanych w niszczenie wiary. Należy jednak pamiętać, że sama idea, iż ludzie ci przestali być legalnymi członkami hierarchii Kościoła, nie przyszła Filipowi Shelmerdine’owi do głowy i że nigdy nie słyszał, aby ktoś o takiej koncepcji wspominał. Standardowa postawa katolickiego duchowieństwa zakłada posłuszeństwo legalnej władzy, nawet jeśli władza ta zachowuje się w sposób godny pożałowania. Zezwolenia na działność x. Shelmerdine’owi odmówiono i dopiero konsultacja z tradycyjnie nastawionym znawcą prawa kanonicznego w Anglii upewniła go, że może z czystym sumieniem odprawiać publicznie Mszę, co też zaczął czynić. Rezultaty były imponujące. W ośrodkach, gdzie sprawował tradycyjną Mszę, założonych w głównych miastach RPA, miał wkrótce pod opieką w sumie około trzystu wiernych. W dni powszednie praktykował medycynę, w niedziele zaś podróżował samolotem z miasta do miasta, by posługiwać jako lekarz dusz.
Ordynariusz miejsca, w którym x. Shelmerdine mieszkał, biskup Reiterer, nie zwlekał z reakcją. Po wystosowaniu ostrzeżenia kanonicznego, ogłosił, że nasz bohater zostaje zawieszony w czynnościach kapłańskich. Ponieważ publiczne odprawianie Mszy przez kapłana znajdującego się w uregulowanej sytuacji kanonicznej nie stanowi w żaden sposób naruszenia prawa, Reiterer musiał znaleźć wśród paragrafów jakiś pretekst, pod którym poddałby x. Shelmerdine’a karze. Przejawił wielką wyobraźnię, odwołując się do kanonu 2378 (karzącego duchownych sprzeciwiających się uznanym przez Kościół rytom i ceremoniom liturgicznym), a nawet 2315 (dotyczącego podejrzenia o herezję – domniemana herezja Shelmerdine’a miała polegać na wątpieniu przezeń w Realną Obecność podczas Mszy odprawianych według Novus Ordo), jak również kanonu 2331 (mówiącym o nieposłuszeństwie prawowitym poleceniom ordynariusza). Reiterer ponadto uprzejmie poinformował Shelmerdine’a, że wydane zakazy obowiązują go nie tylko w diecezji Lydenburg-Witbank, ale wszędzie. Trudno nie zaśmiać się z tak wierutnej hipokryzji, gdy czyta się na nowo owe surowe epistoły zaadresowane przez oportunistycznego dostojnika do jedynego zachowującego wiarę kapłana w diecezji; podczas gdy jednocześnie biskup tolerował popełniane przez innych księży niezliczone oburzające czyny wymierzone w wiarę, moralność i prawo liturgiczne.
X. Shelmerdine ponownie usłuchał rady kanonisty, który zapewnił go, że skoro wiedzą powszechną jest, iż nie jest winien żadnego z naruszeń prawa, o jakie go oskarżono, kara jest nieważna na obu forach (wewnętrznym oraz zewnętrznym). Nasz bohater dalej sprawował Msze publicznie w domach i wynajętych salach, które stały się „ośrodkami mszalnymi”.
Następnie, na początku lat osiemdziesiątych, x. Shelmerdine z radością przyjął fakt, że zwrócili się doń dwaj młodzi księża diecezjalni mając w planach powrót do odprawiania Mszy tradycyjnej. To wywołało nowy temat, obaj oni bowiem zostali wyświęceni według nowego rytu.
Istnieją cztery powody, dla których niektórzy katolicy podają w wątpliwość ważność święceń dokonywanych według nowego rytu:
1. Niemal wszystkie przesłanki, na których podstawie papież Leon XIII uznał święcenia anglikańskie za nieważne (Apostolicæ Curæ, 1896), stosują się do rytu święceń kapłańskich wprowadzonych przez Kościół soborowy w roku 1968. Jedyny zaś element, który bez wątpienia gwarantowałby ich ważność (mimo wspomnianych podobieństw do rytu protestanckiego) – doskonała wierność wymaganej formie rytu przepisanego przez papieża Piusa XII (Sacramentum Ordinis, 1947) – została celowo zmieniona w taki sposób, aby wydawała się jej wierna – choć w istocie formie brak jej nieodzownego maluteńkiego słowa (łacińskiego „ut”, które oznacza: „w celu, aby”), które zostało usunięte. Czyjąkolwiek opinię by tu przytoczyć, nie da się dowieść, że usunięcie „ut” nie stanowi istotnej zmiany, jako że usuwamy w ten sposób połączenie dwóch części zdania opisujących odpowiednio przyczynę i wynikający z niej skutek. Co więcej, mimo że od czasu do czasu pojawiają się opinie odmienne, nie istnieje historyczny precedens dla formy pozbawionej „ut”; w kształcie przewidzianym przez ryt 1968. (Patrz: niniejszego Autora: The Validity of the 1968 New Rite of Ordination).
2. Tłumaczenia nowego rytu na języki narodowe ujawniają jeszcze dalsze niż w przypadku łacińskiej wersji z roku 1968 odejście od formy nakazanej przez Piusa XII. Całkiem możliwe, rzecz jasna, że mogą istnieć ważne formy święceń różne od tych przepisanych przez Piusa XII. Musiałyby one jednak w całkowicie jednoznaczny sposób opisywać istotę sakramentu, a nie jest wcale jasne, czy obowiązek ten nowy ryt spełnia nawet w wersji łacińskiej, nie mówiąc już o niedbałych tłumaczeniach. Prawda jest taka, że od „Kościołowa soborowego” nie można z zaufaniem oczekiwać ani zdrowej nauki, ani ważnych sakramentów.
3. Nawet gdyby nowy ryt święceń sam w sobie był w niekwestionowany sposób ważny, notorycznie zdarza się, że szafarze Kościoła soborowego podchodzą do sprawowania ceremonii bardzo swobodnie. Jakiś konieczny do ważności sakramentu element mógł zostać pominięty.
4. Biskup mający wyświęcić nowego prezbitera sam mógł nie zostać nigdy ważnie konsekrowany, jako że ważności nowej formy konsekracji biskupiej przychodzi bronić jeszcze trudniej niż posoborowej formy święceń kapłańskich. To dlatego zmarły już p. Michael Davies w swej książce pt. The Order of Melchisedech [Zakon Melchizedeka] usiłuje dowodzić ważności nowych rytów święceń prezbiteratu i diakonatu, lecz na temat nowego rytu święceń biskupich milczy.
W owym czasie do x. Shelmerdine’a najsilniej przemawiał pierwszy z przytoczonych argumentów. Uprzejmie wyjaśnił dwóm młodym księżom istotę problematycznej sytuacji, zalecając, by udali się pilnie do Écône w Szwajcarii, gdzie przy najbliższej nadarzającej się okazji arcybiskup Lefebvre udzieli im święceń warunkowych.
X. Shelmerdine naturalnie przewidywał, iż arcybiskup Lefebvre podziela jego ocenę sytuacji; okazało się jednak, że reprezentuje on pogląd odmienny. Sam Lefebvre użył nowego rytu do wyświęcenia x. Cottarda, kilku zaś innych księży jego Bractwa również zostało wyświęconych według nowego rytu i nigdy nie wyświęconych warunkowo w sposób tradycyjny. Co więcej, zgodnie z tym, co przekazał Michael Davies, Lefebvre z początku w ogóle nie zauważył, że słowo „ut” zostało pominięte, i dlatego podjął kilka poważnych decyzji (trudnych do cofnięcia), błędnie rozpoznając zagadnienie.
W opisanej wyżej sytuacji Lefebvre zadał każdemu z południowoafrykańskich księży pytanie: „Czy czujesz się wyświęcony?”. Richard Bedingfeld odpowiedział, że nie, i 29 czerwca 1982 roku został warunkowo wyświęcony według tradycyjnego rytu; jego kolega jednak „czuł się wyświęcony” i został w związku z tym odesłany do RPA bez święceń warunkowych.
X. Shelmerdine nie był wcale kimś, kogo określa się mianem wielkiego intelektualisty; nie miał on również żadnych pretensji do tytułu wybitnego teologa. Jego żywot w istocie byłby bardzo prozaiczny i pozbawiony wrażeń, gdyby nie jego jasność myślenia i uparta, niezachwiana prawość w obliczu tego, co rozpoznawał jako prawdziwe lub fałszywe. X. Shelmerdine dotarł właśnie do kolejnego punktu zwrotnego w swoim życiu, do którego zawiodła go właśnie jego prawość. Opisaliśmy już, jak odmówił wstąpienia do masonerii; jak odmówił pozostania protestantem; jak odmówił ugięcia się i zaprzeczenia prawdziwym przyczynom wybuchu drugiej wojny światowej oraz jak sprzeciwił się Nowej Mszy. Teraz sumienie narzuca mu, ku jego wielkiej konsternacji, obowiązek publicznego sprzeciwu wobec arcybiskupa Lefebvre’a. X. Shelmerdine dostrzegł bowiem, że, mimo wszelkich innych zasług arcybiskupa, jego osądu w tej sprawie nie da się obronić, i nie ma wyboru: musi to powiedzieć publicznie, by pomóc wiernym formować swoje sumienia w zakresie podejmowania decyzji, od kogo otrzymywać sakramenty.
Ksiądz Shelmerdine sporządził szkicową wersję krótkiego artykułu, w którym opisał nieudaną próbę uzyskania warunkowych święceń w tradycyjnym rycie i podkreślił fakt, że ważność czy nieważność sakramentu nie może zostać po prostu odczuta, lecz zależy od kryteriów obiektywnych. Opisał hipotetyczną sytuację bliźniaków jednojajowych, wyświęconych tego samego dnia przez jednego biskupa, z których jeden „czułby się” wyświęcony, drugi zaś – nie, i zadał pytanie, czy arcybiskup Lefebvre faktycznie uznałby, że właściwe jest udzielenie jednemu a nich święceń warunkowych, a drugiemu – nie. W cierpki sposób wyznał, że osobiście „nie czuje się” nawet ochrzczony i zastanawia go, czy arcybiskup Lefebvre uznałby to za dobrą podstawę, by udzielić mu chrztu warunkowo. Wskazał, iż – choć „ut” jest słowem krótkim – obecność lub nieobecność wyrażenia „w tym celu, aby” może uczynić w zdaniu wielką różnicę. Przykład, który podał, dotyczył stwierdzenia: „Mam broń […] możesz umrzeć”; nie stanowi ono groźby, o ile nie wstawimy między te zdania słów „w tym celu, aby” – tworząc całość brzmiącą: „Mam broń w tym celu, abyś mógł umrzeć”.
Arcybiskup Lefebvre prezentował przez całe życie niezachwianą wierność zdrowym naukom wyniesionym z Papieskiego Seminarium Francuskiego w Rzymie, lecz po śmierci swojego doradcy, x. Berto (w roku 1968) osąd arcybiskupa na temat nowych kwestii wynikających z kryzysu był często niepewny i niejasny w sprawach dotyczących zagadnień abstrakcyjnych i teologicznych, podczas gdy w kwestiach praktycznych pozostał niezmiennie wyraźny. W przypadku wspomnianej doniosłej sprawy ważności sakramentów arcybiskupowi brakowało właściwej Shermeldine’owi jasności myśli. Pozostawił Bractwu niebezpieczne dziedzictwo, prowadzące do niezmiennej niekonsekwencji, w ramach której SSPX bierzmuje warunkowo osoby bierzmowane w nowym rycie, lecz w kwestii święceń „ocenia” ponoć „każdy przypadek indywidualnie” – przyznając sobie prawo czynienia czegoś, czego zrobić się nie da bez jasnych, uzgodnionych i bez cienia wątpliwości prawdziwych zasad, na których owa ocena by się opierała. Smutna prawda jest taka, że Bractwo nawet dziś „ocenia każdy przypadek indywidualnie” i to nie w oparciu o uzgodnione zasady (przepaść dzieląca w tej sprawie biskupów Tissiera de Mallerais i Fellaya jest faktem powszechnie znanym i skandalicznym), lecz odczucia, potrzeby chwili oraz czynniki subiektywne.
X. Shelmerdine przestrzegał, oczywiście, co do joty wymagań kurtuazji oraz szacunku należnych walecznemu dostojnikowi Kościoła. W żadnym wypadku nie potępiał arcybiskupa; nie atakował też jego Bractwa. Z szacunkiem wyraził swój sprzeciw w istotnej kwestii teologicznej i wyjaśnił jego podstawy w słowach tak jasnych, że praktycznie nikt nie mógł mieć wątpliwości co do jego słuszności. Cała sprawa mogłaby zostać zapomniana, gdyby nie to, że ktoś gdzieś zdecydował, że Shelmerdine musi za swoją niezależność osądu zapłacić.
Niedługo potem SSPX ogłosiło, że zaczyna organizowanie „ośrodków mszalnych” w Afryce Południowej. Do RPA wysłano dynamicznego, młodego kapłana, który przemawiał publicznie do zgromadzonych na spotkaniach tradycyjnych katolików oraz innych zainteresowanych. Wyjaśniał im, że do Afryki Południowej wreszcie powróci tradycyjna Msza, tak jakby do tego momentu RPA pozostawała jedną wielką pustynią Novus Ordo bez choćby jednej oazy trydenckiej. W końcu podczas pewnego doniosłej wagi spotkania z miejsca podniósł się świecki i spytał niepewnie, czemu nie wspomina się o x. Shelmerdinie, który regularnie odprawia tradycyjną Mszę w głównych miastach Afryki Południowej. Odpowiedź, jakiej udzielił w przesłodzonym tonie przedstawiciel SSPX, była następująca: ksiądz Shelmerdine to godny podziwu starszy kapłan, który oddał Kościołowi wielkie usługi, lecz zamiast chodzić na odprawiane przezeń Msze lepiej zostać w domu i odmówić różaniec! Nazwisko przedstawiciela Bractwa brzmiało: ksiądz Ryszard Williamson. Od tej pory piął się ku większym rzeczom. W miarę jak x. Shelmerdine obserwował znaczny spadek liczby wiernych uczestniczących w sprawowanych przezeń Mszach (frekwencja wynosiła ostatecznie jedną szóstą uprzedniej), odczuwał pocieszenie płynące z doskonałego i usprawiedliwionego spokoju sumienia. Musimy mieć nadzieję, że odpowiedzialni za taki rozwój sytuacji mają ten sam spokój sumienia.
ROZDZIAŁ 5: KWESTIA PAPIEŻA
Jak zaobserwowaliśmy, Filip Shelmerdine nie charakteryzował się jako człowiek ani jako kapłan niczym nadwyczajnym – poza nadzwyczajną prawością. Widzieliśmy, jak cecha ta objawiła się w nim jako młodzieńcu: sprzeciwieniem się woli opiekuna, by został wolnomularzem; jako młodym człowieku: nawróceniem na religię katolicką; jako obywatelu: badaniem żydomasońskiej działalności wywrotowej, oponowaniem przeciw niej i płaceniem za to niesprawiedliwym więzieniem; jako kapłanie: odrzuceniem Novus Ordo oraz nowego rytu święceń. Teraz przyjrzymy się, jak prawy kapłan zachowuje się w konfrontacji z „kwestią papieża”.
Aż do roku 1983 x. Shelmerdine nie miał do czynienia z dosłownie żadną, najmniejszą nawet sugestią, że Paweł VI oraz Janowie Pawłowie mogli nie być prawdziwymi papieżami; nigdy też koncepcja ta nie przemknęła mu przez myśl. To osobliwy fakt, że większość dostępnego w owych czasach piśmiennictwa katolickiego, szczególnie w języku angielskim, prawie nigdy nie wspominała o trudnościach teologicznych wywołanych przez jednoczesne odrzucenie Vaticanum secundum oraz nowych rytów, które były jego pokłosiem, a jednoczesne uznawanie narzucających je papieży za prawowitych.
Przypomnijmy sobie o największej trudności wynikającej z postawy x. Shelmerdine’a. Polegała ona na tym, że x. Shelmerdine uważał Novus Ordo za szkodliwe dla wiary, szkodliwe dla czci Bożej, szkodliwe dla dusz i nieważnie sprawowane. Lecz jeśli Paweł VI był prawdziwym papieżem, byłoby to po prostu niemożliwe. W swych głośnych Liturgical Institutions (tom. 2, s. 10, wyd. z roku 1878) Dom Guéranger pisze, że, gdyby wolno było kwestionować ważność praw liturgicznych, „wynikałoby z tego, że Kościół pobłądził w sprawach dyscypliny generalnej, a pogląd, że może się tak stać, jest heretycki”. W encyklice Quo graviora z roku 1833 papież Grzegorz XVI pyta retorycznie: „Czy Kościół, będący filarem i utwierdzeniem prawdy [1 Tm 3, 15], i w oczywisty sposób nieprzerwanie otrzymujący od Ducha Świętego naukę całej prawdy, może nakazać coś lub wyrazić zgodę i zezwolić na coś, co przyniosłoby duszom szkodę, dla sakramentu zaś ustanowionego przez Chrystusa wywołało pogardę lub przyniosło mu krzywdę?”. Wszyscy teologowie zgadzają się, że sobór trydencki oraz konstytucja apostolska Auctorem Fidei papieża Piusa VI nauczają, iż decyzje Kościoła w sprawach liturgii są nieomylne w sensie następującym: nawet jeśli zostaną tylko zaaprobowane, nie zaś uznane za obowiązkowe, nie mogą stać w sprzeczności ze zdrową nauką oraz uświęcającą misją Kościoła.
Stąd wniosek, że zachodziła logiczna sprzeczność między uznawaniem przez x. Shelmerdine’a Pawła VI, a następnie Jana Pawła II za prawdziwych papieży, a odrzuceniem przezeń Novus Ordo. Nasz bohater po prostu nie odniósł się jeszcze do owej sprzeczności.
Pod koniec roku 1983 nieznajomy nawiedzający jeden z ośrodków duszpasterskich pokazał x. Shelmerdine’owi zdjęcia mające dowodzić, że pod Pawła VI ktoś się podszywa. Nasz bohater, odwołując się do swego wykształcenia medycznego, przeanalizował zdjęcia z wielką dokładnością i doszedł do wniosku, że „dowody”, jakie mu przedstawiono, w żadnym stopniu nie wskazują na istnienie podszywacza, na fotografiach zaś przedstawiających rzekomo dwóch „Pawłów Szóstych” znajduje się bez wątpienia jeden i ten sam człowiek. Niemniej jednak w umyśle x. Shelmerdine’a zasiane zostało ziarno wątpliwości: czy Jan Paweł II jest rzeczywiście Wikariuszem Chrystusa?
Kilka miesięcy później jeden z regularnie korzystających z jego posługi afrykanerskich wiernych pożyczył mu kserokopię artykułu N. M. Gwynne’a z Britons Catholic Library (BCL), który miał stanowić teologiczny dowód na wakat Stolicy Apostolskiej. Ksiądz Shelmerdine pochłonął go z ciekawością. Zawarte w artykule argumenty nie wystarczyły, by przyjął zasadniczą jego tezę, były jednak wystarczająco przekonujące, by zasiać w nim ziarno wątpliwości co do zagadnienia, które czuł się w obowiązku rozstrzygnąć. Nie mógł spocząć, póki nie zbada dogłębnie twierdzenia, że kryzys Kościoła tłumaczy się nielegalnością ostatnich okupantów Stolicy Piotrowej z tytułu ich publicznej herezji; ich podszywaniem się pod papieży.
Po zbadaniu sprawy x. Shelmerdine dowiedział się, że poza p. Gwynnem stanowisko sedewakantystyczne zajmuje x. Oswald Baker z Downham Market; nasz bohater prowadził z nim sporadyczną korespondencję, a zarówno Gwynne, jak i Baker mieszkali w Anglii. Choć Filip Shelmerdine liczył sobie już 75 lat, zareagował dokładnie tak samo jak wtedy, gdy jako młody człowiek zdał sobie sprawę, że musi dowiedzieć się prawdy o Kościele katolickim, lub gdy jako kapłan zaledwie kilka lat po święceniach wybrał się na spotkanie z arcybiskupem Bugninim, by dowiedzieć się, czy istnieje odpowiedź na zarzuty względem nowego rytu Mszy. Udawał się na spotkania z osobami najlepiej przygotowanymi do dyskutowania danej kwestii; w tym przypadku oznaczało to podróż samolotem do Anglii.
Spotkanie z x. Bakerem nie rzuciło nowego światła na kwestię wakatu Stolicy Apostolskiej, sam zaś rozmówca skomplikował x. Shelmerdine’owi prowadzenie dalszych badań, usiłując odwieść go od pomysłu odwiedzenia Britons Catholic Library (BCL), zarządzanej wtedy przez p. Gwynna z pomocą niżej podpisanego.
Ksiądz Baker miał dobry powód, by odradzać kontakt z BCL, jednak po zastanowieniu x. Shelmerdine postanowił nie korzystać z tej sugestii. Nie miał jednak żadnego adresu kontaktowego do BCL i zmuszony został do dzwonienia na chybił-trafił pod różne numery z londyńskiej książki telefonicznej, mając nadzieję, że trafi na właściwego N.M. Gwynne’a; stojące przed nim zadanie utrudniał fakt, iż Gwynne podpisywał teksty swojego autorstwa drugim imieniem od chrztu (Marcin), w książce telefonicznej zaś widniały jego inicjały: N.M. Gdy zaś ostatecznie udało się naszemu bohaterowi odnaleźć właściwy adres, telefon odebrała służąca z poważną wadą wymowy, a poza tym pan Gwynne akurat wyjechał z kraju. W tym momencie człowiek usiłujący dociec prawdy mniej uparcie poddałby się; jednak gdy x. Filip Shelmerdine uznał, że jakąś prawdę musi koniecznie poznać, łatwo nie ustępował. Ostatecznie zdobył numer telefoniczny biura BCL i, wykręciwszy go, natrafił na niżej podpisanego, który wówczas (na wiosnę roku 1984) liczył sobie 21 lat.
Zaraz po rozmowie telefonicznej x. Shelmerdine przyjechał prosto do naszego biura na Kensington Church Street; przeprowadziliśmy rozmowę nie tylko na temat sedewakantyzmu, ale również katolickiej literatury oraz działalności zorganizowanych sił wywrotowych. Shelmerdine’a zachwyciło i rozproszyło jego obawy to, że na naszych półkach stały książki autorstwa jego dawnych przyjaciół – admirała Domvile’a, kapitana Ramsaya, o. Denisa Faheya oraz innych. X. Shelmerdine nie mógł, niestety, spędzić u nas więcej czasu, choć chętnie by to zrobił – musiał bowiem złapać pociąg, by odprawić Mszę dla długoletniej przyjaciółki – tradycyjnej katoliczki z południowo-zachodniej Anglii, panny Restieaux, krewnej ówczesnego biskupa Plymouth. Zaopatrzyłem go więc w tyle dokumentów przedstawiających argumenty za wakatem Stolicy Apostolskiej, ile zdołałem znaleźć: kopie bulli Pawła IV Cum Ex Apostolatus, ogłaszającej za nieważny wybór heretyka na papieża, niezależnie od liczebności i pozycji społecznej tych, którzy mogą błędnie rozpoznawać rzeczywistość; studium autorstwa św. Roberta Bellarmina poświęcone zasadzie mówiącej, że papież-heretyk traci swój urząd; artykuły na temat kanonu 188 §4, który uroczyście i jednoznacznie opisuje zasadę głoszącą, że publiczny heretyk, nawet jeśli nie zostanie oficjalnie potępiony, ipso facto traci wszystkie sprawowane dotychczas urzędy kościelne; tekst kardynała de Lugo wyjaśniający, że Kościół w praktyce nie zawsze wymaga uprzedniego napomnienia winnego jako warunku uzasadnionego uznania go za heretyka; porównianie nauki Vaticanum secundum z wcześniejszym nauczaniem katolickim i wiele więcej materiałów, których już nie pamiętam.
Ksiądz Filip Shelmerdine rozgościł się w wagonie zdążającym z Londynu do West Country i, usiadłszy wygodnie w fotelu, rozpoczął lekturę wszystkich przekazanych mu dokumentów. Skutek był natychmiastowy. Nim, przybywszy do domu swojej gospodyni, rozpoczął sprawowanie Mszy, zwrócił się do niej: „Panno Restieaux, sądzę, że jestem zobowiązany w sumieniu powiedzieć, że po raz pierwszy w moim kapłańskim życiu (poza okresami między śmiercią jednego papieża a wyborem kolejnego) nie będę wymieniał imienia żadnego rządzącego papieża w kanonie Mszy”. Panna Restieaux odpowiedziała, że dopiero co czytała teksty autorstwa x. Noela Barbary i doszła do tego samego wniosku – tron Piotrowy jest pusty.
ROZDZIAŁ 6: OSTATNIE LATA ŻYCIA
Jak zauważyliśmy, x. Filip Shelmerdine doszedł w 1984 r. do wniosku, że Jan Paweł II nie jest prawdziwym papieżem. Z wielką satysfakcją można by odnotować, że przyjęcie przez x. Shelmerdine’a stanowiska sedewakantystycznego stanowiło piękne zwieńczenie jego długiej podróży w poszukiwaniu prawdy i że poświęcił pozostałe mu trzy lata życia na występowanie w obronie faktycznego wyjaśnienia obecnego kryzysu i sprawowania pełnej pokoju, owocnej i zakrojonej na szeroką skalę posługi kapłańskiej – taki opis byłby jednak, jak zobaczymy, niepełny i mylący.
W październiku i listopadzie roku 1984 x. Shelmerdine odbył podróż dookoła świata, niosąc sakramenty sedewakantystom, którzy w sumieniu nie mogli zwrócić się o nie do kogokolwiek innego. Zatrzymał się w Australii (przez tydzień w Sydney), Stanach Zjednoczonych (gdzie w przeciągu kilku dni odprawił Msze w Kalifornii, Indianie, Kansas, Minnesocie, Michigan i Nowym Jorku), zaliczył krótki wypad do Toronto w Kanadzie; następnie przebywał kilka dni w Anglii w towarzystwie grupy związanej z Britons Catholic Library, a następnie powrócił do RPA. Gdy przybył na teren swojej pierwotnej działalności kapłańskiej, jego nowe przekonania nie trafiły w gust większości uczestników sprawowanych przezeń Mszy (ich liczba kurczyła się od dawna) i niedługo potem pozostało ich tylko czterech.
Choć x. Shelmerdine liczył sobie już 75 lat, wciąż praktykował medycynę w szpitalu w Brewelskloof. Zniechęcony moralnym stanem przedstawicieli swojej profesji i zaczynający mieć wątpliwości co do ważności swojego pochodzącego z roku 1966 indultu do praktykowania medycyny, zaprzestał pracy lekarza.
Trzeba zrozumieć, że nawiązując kontakt z grupką związaną z Britons Catholic Library, której autor niniejszego był członkiem, x. Shelmerdine przekonał się nie tylko do prawdziwości tezy o wakacie Stolicy Apostolskiej. Wszedł w doniosłej wagi relację, której wszystkich konsekwencji z pewnością nie przewidywał w chwili, gdy ją nawiązywał. Czuję się w obowiązku opisać te właśnie konsekwencje; czynię to jako naoczny świadek, choć odczuwam teraz znaczny niepokój dotyczący wielu aspektów roli, jaką wtedy odegrałem.
Podjąwszy decyzję o nieuznawaniu Jana Pawła II, x. Shelmerdine nie od razu dokonał innych zmian w swoim życiu, apostolacie i przekonaniach dotyczących kryzysu w Kościele; nie przyszło mu bowiem do głowy, że istnieje ku temu jakikolwiek powód. Bezruch nie trwał jednak długo. X. Shelmerdine napotkał bowiem nie tylko sedewakantyzm: ci z nas, którzy przekonali go do sedewakantyzmu, byli również zdeterminowali, aby przekonać go do wielu innych rzeczy, i zabrali się do dzieła. Prawdopodobieństwo, że takie próby zostaną podjęte, wpłynęło bez wątpienia na sugestię x. Bakera, by x. Shelmerdine nie odwiedzał BCL.
Zanim przejdę dalej, muszę dać Czytelnikowi pewne pojęcie o środowisku sedewakantystycznym, które x. Shelmerdine napotkał pod postacią Britons Catholic Library oraz jej współpracowników, tak żądnych przekonania go nie tylko do sedewakantyzmu, lecz również do swojego własnego osobliwego rodzaju sedewakantyzmu oraz tysiąca innych poglądów dotyczących zagadnień religijnych i świeckich. Pan Martin Gwynne, dysponujący pod postacią BCL wydawnictwem oraz księgarnią wraz z zespołem współpracowników, był założycielem tego środowiska czy też ruchu, ja zaś głęboko się weń zaangażowałem. Choć jednak bez wątpienia znane mi są fakty, nie jestem pewien, czy zdołam właściwie opisać charakter świata, który, właściwie opisany, wydałby się niewiarygodny.
Zamiast uchylać się od tego w całości, proponuję, że przedstawię listę przekonań, które Britons Catholic Library uważała za prawdziwe, istotne i możliwe do dowiedzenia. Lista owa da Czytelnikowi pewien posmak poglądów owej mającej siedzibę w Londynie czeredki, na którą natrafił x. Shelmerdine.
Byliśmy na przykład przekonani, że zawód lekarza istnieje zasadniczo w celu szerzenia chorób – i że to się praktykującym go udaje. Szczepionki, fluoryzowanie wody, chemioterapia, radioterapia, prawie wszystkie operacje oraz plomby amalgamatowe są złe; homeopatia i radiestezja również. Żywność ekologiczna jest dobra, a nawet obowiązkowa, pod warunkiem, że nie biodynamiczna. New Age jest zły, lecz dieta zalecana przez działaczy New Age (wegetariańska, pozbawiona soli, cukru, uboga w białka; przewidująca spożywanie jedzenia surowego i pełnowartościowego; zero alkoholu; bardzo mało produktów mlecznych) jest dobra, a stosowanie większości jej elementów – obowiązkowe; jeśli czułeś się niezdrów mimo (albo z powodu) stosowania jej, można było zastosować dodatkowo lewatywę, post, medycynę ziołową oraz znaczne ilości soku z warzyw. Takie metody pozwalają wyleczyć większość chorób, włączając w to raka. Nie potrafią jednak pomóc na załamanie nerwowe ani chorobę psychiczną, ponieważ zjawiska te to skutek grzechów śmiertelnych domagających się nie lekarstwa, lecz pokuty.
Poród domowy i homeschooling są dobre i obowiązkowe. Tak naprawdę cokolwiek było dobre, okazywało się również obowiązkowe.
Dzieła Szekspira tak naprawdę napisał Bacon i były one złe. W istocie prawie wszyscy słynni pisarze byli źli, włączając w to nawet tak uznanych katolickich autorów jak Tomasz à Kempis i o. Faber. Galileusz, Newton i Einstein wszyscy tkwili w błędzie (i prawdopodobnie uczestniczyli świadomie w spisku), podobnie jak większość naukowców. Pasteur był zły – nie dlatego, żeby jego odkrycia były złe, ale dlatego, że nie były jego. Bomby nuklearne i energia jądrowa to oszustwo (zniszczenie Hiroszimy, miasta wzniesionego z drewna, nie wymagało żadnych specjalnego rodzaju bomb, które je podpaliły). Niemal wszystkie ważniejsze wydarzenia w historii świata stanowiły dzieło złowrogiego tajnego stowarzyszenia, założonego przez Kaina, które przetrwało potop za czasów Noego dzięki Chamowi – była to sekta, od której swój początek wzięła masoneria oraz wszystkie inne zorganizowane siły wywrotowe. Członkami owych diabolicznych tajnych stowarzyszeń byli praktycznie wszyscy politycy i duchowni; należał do nich m.in. arcybiskup Lefebvre, który wedle domniemań „zaplanował swoje działania” w zmowie z Pawłem VI (również członkiem owych organizacji). Praktycznie rzecz biorąc, wszystkie wojny wywoływali w sobie znanych celach owi spiskowcy. W trakcie drugiej wojny światowej nie doszło do czegoś takiego jak „holokaust”. Człowiek nigdy nie wylądował na Księżycu.
Telewizja była zła; w rzeczy samej oglądanie czegokolwiek w telewizji stanowiło grzech ciężki, bo nawet programy nie prezentujące czegoś wprost szkodliwego zawierały najpewniej demoralizujący przekaz podprogowy. Muzyka klasyczna też była zła, podobnie jak (z przyczyn, których nie pamiętam) całkowanie oraz rachunkowość prowadzona według reguły podwójnego zapisu.
Świat został stworzony w sześć dni; nastąpiło to cztery tysiące lat przed Wcieleniem; rządy Antychrysta zaś miały zacząć się dwa tysiące lat po narodzeniu Chrystusa, tak aby historia świata składała się z sześciu tysiącletnich okresów, spośród krótych każdy odzwierciedlałby jeden z dni stworzenia świata. A zatem Antychryst miał ujawnić się i rozpocząć swe rządy nad światem najdalej w roku 1997 (miał dostać na działanie trzy i pół roku – do końca roku 2000), a jako że te daty zbliżały się nieuchronnie, mądrze było przygotować się, zdobywając możliwie szeroką niezależność.
Dzieci należy wychowywać, stosując kary cielesne w obfitości. W istocie rzeczy niezastosowanie słusznej kary w jednym chociaż przypadku miało duże szanse zostać potępione jako bez wątpienia grzech śmiertelny. Opuszczanie codziennej modlitwy myślnej też stanowiło poważny grzech.
Kobiety nie powinny nosić spodni, lecz muszą wkładać suknie zakrywające całą nogę, włączając w to kostki. Aleksander VI był dobrym i świętym papieżem, prawdopodobnie najbardziej oczernionym człowiekiem w historii. Oszczędzę Ci, Drogi Czytelniku, opisu naszych poglądów na Atlantydę i piramidę Cheopsa.
Jeśli chodzi o stan Kościoła katolickiego, utrzymywaliśmy nie tylko, że Stolica Piotrowa jest pusta, ale także (co stanowi całkowicie odrębne twierdzenie), że nieuznawanie Jana Pawła II to warunek sine qua non bycia katolikiem; tak więc sedewakantystyczny kapłan nie może dopuszczać do sakramentów nie-sedewakantystów, gdyby zaś to uczynił, sam dopuszczał się flirtu ze schizmą i autentyczni katolicy (tj. my i garsteczka innych) nie mogą korzystać z jego posługi sakramentalnej.
Księża mieli domagać się, by wierni świeccy – jako warunek dopuszczenia do sakramentów – godzili się na przyjęcie licznych twierdzeń, między innymi dotyczących nieuznawania żadnego duchownego wyświęconego po Vaticanum secundum – wyświęconego przez kogokolwiek, a szczególnie pochodzącego z linii arcybiskupa Thuca. Obowiązywał zakaz nawet prywatnej modlitwy wspólnie z kimkolwiek, kto (jak x. Baker) uznawał duchownych z linii Thuca, lecz z pewnością nie mniejszą nieufnością darzylibyśmy linię Mendeza, gdyby wtedy istniała.
Utrzymywaliśmy, że podczas soboru watykańskiego drugiego wszyscy biskupi dokonali aktu apostazji i, nawet gdyby okazali skruchę i pokutowali, nie odzyskaliby prawa funkcjonowania jako biskupi. Nie było już żadnej hierarchii kościelnej, żadnych kardynałów, żadnych biskupów i żadnej możliwości, by kiedykolwiek pojawił się nowy papież.
Otóż spośród wymienionych wyżej poglądów niektóre są, rzecz jasna, prawdziwe, niektóre fałszywe, w przypadku niektórych prawda leży pośrodku i nie ma dwóch takich katolików, jakkolwiek wykształconych oraz rozsądnych, i to niezależnie od tego, ile czasu poświęcą na studiowanie przedstawionych zagadnień, którzy zgodziliby się we wszystkich wspomnianych punktach. Sama liczba owych opinii, gdy czytam je dziś na nowo (a powyższe to tylko próbka) z konieczności przywodzi na myśl słowa z książki O naśladowaniu Chrystusa: “cui æternum Verbum loquitur a multis opinionibus expeditur” [„ten, do kogo przemawia odwieczne Słowo, zostaje uwolniony od mnogości opinii„]. Słowa à Kempisa, które dziś wydają mi się tak pokrzepiające, nie przemówiłyby do nas w żadnym praktycznie stopniu; nie mieliśmy woli, aby uniezależnić się od opinii. Chcieliśmy je mnożyć, a poza tym nie podobało nam się, że nazywano nasze opinie „opiniami”. Utrzymywaliśmy, że opinia jest czymś znacznie więcej niż tylko opinią.
Poza specyficznymi przekonaniami naszą grupę cechowało pozostawanie w szponach pewnych postaw, których nie wyrażały użyte niżej terminy, lecz które rządziły naszymi myślami i działaniami w sposób tak pewny, jakby były prawdami objawionymi.
W praktyce nie dopuszczaliśmy epikei, nalegając w większości przypadków na ścisłe posłuszeństwo literze prawa.
W praktyce nie dopuszczaliśmy „grzechu materialnego”; teoretycznie przyjmowaliśmy za prawdę, że człowiek może postąpić źle bez własnej winy, sądząc, że czyni dobrze, i nie zaciągając winy przed Bogiem; w praktyce jednak każdy czyn, który uważaliśmy za zły, osądzaliśmy również jako zaciągający winę.
W praktyce nie dopuszczaliśmy koncepcji błędu z powodu niewiedzy i żadnej w ogóle możliwości, aby człowiek wciąż pozostawał niewinny błędu po tym, jak przedstawiono mu „obiektywnie wystarczające” dowody. I byliśmy gotowi zaręczyć o „obiektywnej wystarczalności” jakiegokolwiek dowodu, który przekonał nas. W szczególności uznawaliśmy – całkowicie błędnie – że prawo kanoniczne zakłada, iż każdy katolik wyznający w jakimś zakresie odszczepieńczą naukę jest uporczywym heretykiem, nawet jeśli faktycznie ma wolę wierzenia w to, czego naucza Kościół, a pobłądził jedynie przez niebaczność: nie zrozumiał, jak brzmi nauczanie Kościoła w konkretnej sprawie. A podczas gdy osąd uznawano za należący do forum zewnętrznego, w praktyce nie wahaliśmy się regularnie osądzać również forum wewnętrznego: grzeszącego śmiertelnie dostrzegaliśmy z odległości mili; mimo że starał się, hipokryta, ukryć swą grzeszność pod płaszczykiem ortodoksji i cnoty. Nie było mowy o miłosiernej skłonności ku obronie podejrzanego: wykazaliśmy już wystarczająco wielką dozę miłosierdzia, przestrzegając go, by wydobył się z grzechu śmiertelnego; myśl, że bliźni nie znajduje się być może w stanie grzechu śmiertelnego, znamionowałaby nie miłość, lecz liberalizm.
Drogi Czytelniku, Twoją pierwszą reakcją na powyższy opis może być zdumienie wywołane faktem, że nie dodaliśmy do listy naszych przekonań herezji Leonarda Feeneya i nie założyli w Nowym Meksyku sekty dla naiwnych katolików, pozbawiając w ten sposób Ryszarda Ibranyi przyszłego powołania.
W drugiej kolejności możesz zareagować zdziwieniem, co taki miły chłopak jak ja (lekko drwiący uśmiech) robił w tak dziwacznym towarzystwie. Trzecią zaś Twoją reakcją może być wprost osłupienie na myśl, że tak mądry, dobrze poinformowany i roztropny człowiek jak x. Shelmerdine mógł choć przez chwilę rozważać zadawanie się z nami.
Nie pragnę usprawiedliwiać mojej własnej głupoty z przeszłości. Dawno już odżegnałem się od żywionego przez siebie w latach osiemdziesiątych przeświadczenia, że przyjęcie stanowiska sedewakantystycznego lub jakiegokolwiek innego (prawdziwego czy fałszywego) warunkuje określanie kogoś mianem katolika lub dopuszczanie go do sakramentów – chyba że jakaś prawda została bezpośrednio i wyraźnie podana przez Kościół swoim dzieciom do wierzenia pod karą wykluczenia. Niezależnie też od tego, którą z wymienionych wyżej kontrowersyjnych opinii w sprawach świeckich wciąż podzielam, dawno odrzuciłem już przeświadczenie o doniosłości, którą przypisywaliśmy tak wielu spośród wspomnianych kwestii. Wyrzekam się podejścia, w ramach którego człowiek „posiadający prawdę” we wszystkich tych sprawach jest lepiej wykształcony, jest bardziej w pełni człowiekiem i ma większe szanse zbawić swą duszę niż ktoś, kto opanował filozofię i teologię św. Tomasza z Akwinu, nie poświęcając większej uwagi zagadnieniom drugorzędnym. Z coraz większą mocą odrzucam uparte obstawanie przy swoim i wywołujące swary postawy, które wpajaliśmy innym, nalegając, by inni obalili albo przyjęli nasze domniemane dowody dotyczące wspomnianych i wielu innych tematów.
Uczciwość jednak względem pamięci x. Shelmerdine’a każe wspomnieć, że wpośród owego natłoku dotyczących każdego tematu pod słońcem opinii, którym nadawaliśmy rangę dogmatów, oraz gąszczu niechrześcijańskich postaw, jakie im towarzyszyły i z których czerpaliśmy wtedy natchnienie, były też elementy pozytywne, które wyjaśniają, dlaczego zdecydował się połączyć z nami siły. Do owych pozytywnych elementów zaliczyć należy: podzielanie pewnej liczby naszych opinii od samego początku; naszą ewidentną szczerość oraz pobożność, a nawet żarliwość niektórych związanych z nami osób; szacunek dla inteligencji dwóch głównych „intelektualistów” grupy, a także – prawdopodobnie ponad wszystko – jego własną głęboką pokorę, która napełniała go nieufnością wobec samego siebie i pełnym wdzięczności zaufaniem względem tych, którzy ukazali mu ważną i faktycznie dającą się udowodnić prawdę o tym, że od czasów soboru watykańskiego drugiego Kościół pozbawiony jest widzialnej głowy na ziemi.
Po zaprzestaniu praktykowania medycyny x. Shelmerdine spędził większość następnego roku (1985) w swoim domu w Transvaalu, studiując dostarczoną przez nas literaturę dotyczącą religii oraz niezliczonych innych kontrowersyjnych, a wspomnianych wyżej zagadnień; w listopadzie zaś 1985 roku wrócił na dwa tygodnie do Londynu, by porozmawiać z panami Gwynnem i Dalym z Britons Catholic Library. W trakcie owych dyskusji podjął decyzję, by opuścić Afrykę Południową i powrócić do ojczystej Anglii; w styczniu roku 1986 zrealizował ten zamiar.
Przez całe swoje życie księdza Filipa Shelmerdine’a żywotnie interesowało dociekanie prawdy, szczególnie w tych dziedzinach, w których dla opinii publicznej pozostawała ona niejasna, albo gdy faktyczny opis rzeczywistości został zastąpiony błędnym. Podczas gdy my, młodzi zeloci, skutecznie przekonaliśmy go do wielu spośród naszych kontrowersyjnych opinii, nie sądzę – i dziś jestem z tego bardzo zadowolony – aby udało nam się zarazić go którąkolwiek z naszych zasadniczych postaw. Na przykład, choć x. Shelmerdine zawsze był gotów podjąć dysputę, nie charakteryzował się naturalnym dogmatyzmem: jego podejście do dyskusji na dowolny temat (poza kwestiami objawionymi przez Boga) wyrażało się słowami: oto, co uważam, a oto powody, dla których tak uważam; jeśli się mylę, wykaż mi, gdzie. Głos jego zawsze pełen był szczerej łagodności i pokory. Z tego względu serdecznie kochało go wielu, z którymi się nie zgadzał, podczas gdy główni protagoniści reprezentujący Britons Catholic Library cieszyli się w owych czasach nie całkiem niezasłużoną reputacją „zaciekłych bojowników”, którzy wolą apologetykę żółci i jadu od łagodniejszych rozwiązań.
Rok 1987 był świadkiem pogarszającego się stanu zdrowia x. Shelmerdine’a. Udana próba pozbycia się nadwagi po przybyciu do Anglii z początku okazała się korzystna, lecz teraz ksiądz sprawiał wrażenie na osłabionego i zaczął wyglądać starzej. Dokuczały mu bóle kręgosłupa; miał też trudności z poruszaniem się, a dołączyły do tego inne niepokojące objawy. Po śmierci księdza sekcja zwłok miała ujawnić, że cierpiał na łagodny rozrost stercza, który poprzez zwężenie drogi odpływu moczu spowodował problemy z nerkami; to doprowadziło ostatecznie do śmierci księdza, choć dowiedziano się o tym dopiero potem. Jak kompetentny diagnosta zdołał przeoczyć objawy własnej dolegliwości i doświadczać stopniowego zaniku pracy nerek najwyraźniej bez cienia choćby podejrzenia, co jest nie tak, pozostaje dla mnie tajemnicą.
Na początku lipca x. Shelmerdine osłabł jeszcze bardziej, choroba przykuła go do łóżka i podlegał od czasu do czasu napadom delirium. Lecz delirium tego księdza miało pewną nadzwyczajną wartość duchową. Pewnego razu obserwowałem, jak jego umysł gdzieś się błąkał, wypowiadane zaś przezeń słowa zdawały się pozbawione znaczenia; po godzinie jednak czy dwóch odzyskał jasność umysłu i wydawał się bardzo poruszony czymś, co zobaczył. Mówił do mnie o Matce Bożej Nieustającej Pomocy, której wizerunek zawsze stawiał obok swojego łóżka. Wyglądało na to, że w trakcie swoich myślnych wędrówek znalazł się w niebezpieczeństwie, a Ona stanęła w jego obronie i uratowała go. Powiedział o Jej „małych, mądrych ustach”, a następnie, odzyskawszy jeszcze więcej świadomości i zdawszy sobie sprawę, że wykazał się brakiem dyskrecji, zaprzestał mówić o tym, czego doświadczył.
Około dziesiątego lipca 1987 roku stało się jasne, że nerki x. Shelmerdine’a zupełne przestały funkcjonować. Ksiądz podjął zamierzoną decyzję, by nie przeprowadzać żadnej operacji, ale raczej gotować się na śmierć. Doradzono mu, by nie wzywał kapłana z ostatnią posługą. Powołano się na to, że, choć umierający ma prawo wyspowiadać się przed kapłanem, korzystanie z sakramentalnej posługi którego byłoby w innych okolicznościach zakazane (udzielane przez niego sakramenty są zaś ważne), rozsądniejsze i bardziej budujące będzie niekorzystanie z tej furtki. Ksiądz Shelmerdine zastosował się do powyższej rady.
Czytelnik z uzasadnioną trwogą odniesie się do myśli, że kapłan może umierać bez sakramentów, szczególnie że argumenty na to, by nie wzywać (na przykład) księdza Oswalda Bakera (który mieszkał około stu mil od naszego bohatera) były tak słabe. Ale takie były w owym czasie nasze szczere przekonania, najjaśniejszym zaś dowodem na to, że x. Shelmerdine idąc za naszymi radami nie zaciągał winy, jest fakt, iż jego śmierć wyglądała niezwykle budująco. Jego akty cnót teologicznych oraz bezwarunkowa zgoda na wolę Nieba i pobożność osiągnęły taki poziom, że nie było cienia wątpliwości, iż znajduje się w przyjaźni z Bogiem. X. Shelmerdine czekał na śmierć z takim spokojem, jakby czekał na autobus, korzystając ze sposobności, aby rozmawiać, modlić się, czytać żywoty świętych i studiować O pociechach filozofii Boecjusza.
Kilku przyjaciół, włączając w to mnie, wymieniało się przy łóżku umierającego kapłana. Rankiem 14 lipca 1987 roku, we wtorek, około godziny dziewiątej przyszła moja kolej na „dyżur”; pacjent przejawiał wybitną jasność umysłu, był jednak w oczywisty sposób bardzo słaby. Mówiliśmy o pobożności względem Najświętszej Panny, w szczególności zaś o nauce św. Ludwika de Montforta dotyczącej oddania się Maryi „w niewolę”. Właśnie wtedy x. Filip Shelmerdine bezzwłocznie poświęcił się Maryi, całkowicie oddając się Jej jako niewolnik; oddał Matce Boga wszystko, co było jego: swoje dobra doczesne i duchowe, swe ciało i duszę, swoją rodzinę i reputację, swe serce i umysł, swoje życie i śmierć. Podczas gdy dalej mówiliśmy o tych sprawach, ksiądz stracił głos i pozostało mu przedstawianie swojego poświęcenia Maryi za pomocą gestów. Potem zaczęliśmy odmawiać bolesne tajemnice Różańca, lecz zanim skończyliśmy, stało się dla mnie jasne, że zaraz dokona się przejście duszy umierającego do wieczności. Dwie jeszcze osoby dołączyły do nas w „infirmerii” i zaczęliśmy odmawiać modlitwy za konających: „Duszo chrześcijańska, zejdź z tego świata w imię Boga Ojca Wszechmogącego, który cię stworzył; w imię Jezusa Chrystusa, Syna Boga żywego, który za ciebie cierpiał; w imię Ducha Świętego, który na ciebie zstąpił; w imię chwalebnej i świętej Bogarodzicy Dziewicy Maryi […] Obyś dzisiaj spoczęła w pokoju i zamieszkała na świętym Syjonie”. Oddech księdza stał się płytszy, a stopniowo niepostrzegalny. Zasugerowaliśmy kilkukrotne wezwanie po raz ostatni Jezusa i Maryi. Tylko czujne oczy księdza mówiły nam, że wciąż znajduje się na tym świecie. Później przez rysy twarzy przemknął mu wyraz lekkiego zdziwienia, a oczy zaćmiły się. Dusza księdza Filipa Shelmerdine’a, niosąca na sobie niezatarte znamiona chrztu, bierzmowania oraz świętego kapłaństwa i odziana (nie mam co do tego żadnych wątpliwości) w szatę godową Bożej miłości, stanęła przed obliczem Jezusa Chrystusa.
John S. Daly (2008)
Tłum. Fidelis Zagurski
* Tytuł pochodzi od tłumacza.